czwartek, 30 czerwca 2011

Wyprawa 5-ciu Smaków

Nie, nie Brodka. Tydzień w górach – masa opowieści, masa nauki, masa wrażeń. Po wizualne wrażenia zapraszam na Picasę (ogromnie chwyciło mnie fotografowanie), a opowieści poniżej. Niechronologicznie, raczej tematycznie.

Chleb
Przypadek pani z Rabki Zdrój pozwala wierzyć w życzliwość ludzi, jak to kiedyś pisano. Szukaliśmy sklepu by zakupić chleb przed wyjściem w góry. Pani, którą spotkaliśmy, wskazała nam sklep i dodała, że jeśli nie będzie tam już chleba, to zaprasza do siebie (opisała drogę do swojego domu), bo może nam dać jeden chleb. Nie dzisiejszy co prawda, ale podzieli się chętnie…

Dżem z poziomek
Niesamowite jest nocowanie w górach. Wieczorne poszukiwanie źródełka wody. Wstawanie z widokiem na szczyty gór. Poranne zbieranie poziomek, krojenie świeżego chleba, picie herbaty ze świadomością, że zaraz szlak. Oczywiście ma to swoje niedogodności – pierwszej nocy ewidentnie jakieś polne myszy buszowały nam po namiocie w poszukiwaniu żarcia, a dwa poranki później pod Mogielicą znaleźliśmy ślady wilka. Ale coś za coś – w górach i tak najniebezpieczniejszy jest człowiek.


W górach najniebezpieczniejszy jest człowiek
Spotkanie ze skazańcem w Łopusznej było niezłym dostarczeniem adrenaliny. Koleś przyczepił się do nas pytając czy grypsujemy, ręka cała w bliznach.
- Pięć lat odsiedziałem, dzisiaj jest mój pierwszy dzień na wolności. Idę się zabawić w góry, bo tam najlepsza zabawa, nie? Czysto, czy suki łażą?
Powodzenia, jakby kogoś takiego spotkać wieczorem na szlaku. Ewidentnie agresywny, podbijał do wszystkich chcąc pożyczyć to to, to owo. Skończyło się na „dasz piątaka?”. Mocne doświadczenie, kiedy w Bartka, którego miałem pod opieką zaczął celować z kijka trekkingowego bo się „uśmiechał”. Wilki to nic.

Ryk silników
Chyba już każdy z nas znienawidził quady, motory i terenówki. I ludzi, którzy bezmózgo jeżdżą nimi po górach, niszcząc szlaki, pozostawiając po sobie koleiny pełne błota, a po lekkim nawet deszczu błotniste kałuże. Jeden z takich motorowych debili zjeżdżał tuz obok nas stokiem ok. 45 stopni, przejechał pędem metr obok mnie. Cała banda motocrossowców z hałasem wdarła się w Gorce, radośnie płosząc ptaki i zwierzynę, pozostawiając za sobą swąd ropy. Druidzi mieli rację.


Mogielica
Arcyciekawa góra na szlaku papieskim. Na szczyt prowadzi droga krzyżowa z samego Jurkowa, którą co roku ludność podąża i wnosi kolejny krzyż, pozostawiany na szczycie. Jednocześnie jest to góra, zwana niekiedy Mogilicą – z racji, ze dawniej chowano na niej „podejrzane” trupy – samobójców, utopców, szaleńców itp. Schodząc z Mogielicy przez Polanę Stumorgową w kilkanaście minut pogoda z pełnego słońca zmieniła się w szalejącą burzę i nie wypuściła nas ze szczytu, każąc zanocować na stokach tego trupiego kopca. Klimatu dodał fakt, że odnaleźliśmy kilka szałasów pozostawionych przez (?),  ogniskiem gotowym jakby do powrotu mieszkańców. Rozbiliśmy obozowisko, jeden z nich adaptując na kuchnię. Noc minęła spokojnie.


Zemsta na Babiej
Rok temu będąc w Żywieckim ostatniego dnia zrezygnowałem z podejścia pod Babią Górę – ogólnie była bardzo niesprzyjająca pogoda oraz późna pora. Tym razem srogo zemściłem się za zeszłoroczną nieudaną próbę zdobycia. O 3:30 wstaliśmy na Turbaczu w Gorcach, zwinęliśmy namioty i wyruszyliśmy. Z przerwami na śniadanie, 20 minut  w pociągu oraz obiadokolację wędrowaliśmy non stop do 22:00. Trzy godziny snu na Przełęczy Krokwiarki i o 1:00 podejście 700m na Babią, szalejącą we mgle i porywistym wietrze, o ciemnościach nie wspomnę . Ale pocisnęliśmy, było warto.

Wschody słońca
Trzy razy podchodziliśmy do wschodu słońca, trzy razy na najwyższych szczytach – Mogielica w Beskidzie Wyspowym, Turbacz w Gorcach i Babia Góra w Beskidzie Żywieckim. Za każdym razem maksymalna mgła nie pozwalająca nic zobaczyć. Dopiero za trzecim razem, schodząc już z Babiej, udało nam się zobaczyć wschód z 1500m, słońce wschodzące nad Policą. Niesamowite, warte każdego wysiłku i wędrowania po nocy. I podejmowania prób, nawet jeśli ciągle mgła i się nie udaje.



O Krakowie innym razem skrobnę, bo ciekawe wątki przez te kilka godzin się rozpoczęły.

środa, 22 czerwca 2011

Tryumf poety nad sponiewieranym Francuzem

Wyprztykam się z opowieści, bo jutro Beskid i potem zapomnę jak to było.

Rozszerzenie opowieści warszawskiej. Przy Zamku Ujazdowskim dane mi było spotkać Francuza, który mocno zaprocentował i zachwycony artystyczną inicjatywą prezentował mi swoje dzieło namalowane kredkami, twierdząc, że zbije na nim miliony. Zapoznał mnie z koleżanką o wdzięcznym imieniu Ida, która niestety z braku środków na razie wytatuowała sobie na piersi zgrabne „Id”, zbierając fundusze na dokończenie dzieła w przyszłości.

Francuza zgubiłem gdy podjął się haftowania (dosłownie, punkt dotyczył haftu w przestrzeni miejskiej), ja udałem się odebrać wiersz od artysty. Pan Jacek Bąkowski, rozłożony ze stolikiem i parą krzeseł, w towarzystwie regału wypełnionego tomami poezji ocenił mnie wzrokiem i po podjęciu i odłożeniu kilku tomów stwierdził wreszcie ukontentowany, że dla mnie nada się Herbert.

W trakcie recytacji drugiego wiersza przytoczył się znajomy Francuz, twierdząc że kocha psa. Bo też i pies siedział obok, to czemu by go nie kochać. Przyłożył też ulotkę z dwoma otworami do twarzy.

- Look… look! I have… a mask! Now I can do… I can do whatever I want! ‘Cause you know… I have a mask so… I can do this!

Uradowany anonimowością zaczął rozpinać koszulę i gmerać przy rozporku. Posiwiały pan w okularach odłożył tomik Herberta.

- Yes, now you can do whatever you want! It’s a carnival, you can sing, dance! – zachęcał.

- Yes… yes I can, sure! – Francuz się podochocił jeszcze bardziej.

- Now it’s a carnival, but carnival cannot last forever. Tomorrow carnival will be over and then you will have to put your mask down.

Francuz jakby zatrzymał się i trawił.

- And tomorrow you will have to go back to work. And live without the mask! – stanowczo zakończył wywód poeta.

- I know… it’s really sad… - Francuz sposępniał na tę myśl, odłożył maskę i zapiął koszulę.

- But… in fact you CAN live like it’s always a carnival. Make your life, make your work a carnival. But - without a mask! In your real life you are without a mask. - poeta zakończył i wrócił do Herberta.

Koncept karnawału, ale bez maski. Uczynienia z życia tego, czym chcemy żeby było – nie tylko od święta, ale zawsze. Za cenę (cenę?) autentyczności i nie udawania, że „teraz jestem na wakacjach, to mi wolno”, „teraz zaszaleję, raz w roku można”, „należy mi się”. To częste na wakacjach – wydajemy więcej, bo „raz się żyje”. Mówimy co innego niż na co dzień, żyjemy inaczej, bo jesteśmy daleko. Czy stały karnawał, ale bez maski – jest do udźwignięcia?

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Warszawski apetizer

Już dłuższy czas, zmęczony skrótowymi i płytkimi formami komunikacji FaceBookowej (że o Twitterze nie wspomnę), a jednocześnie zafascynowany internetową wymianą idei szukałem okazji do rozpoczęcia pisania – i okazja mnie znalazła. Arcyświetna wyprawa do Warszawy na Jamiroquai i przeróżne zbiegi na niej powiedziały – dawaj! A wszystko dzięki sprezentowanemu przez Zuzę biletowi.


Warszawa na wejściu daje po oczach kontrastem. Wysoki przeszklony wieżowiec a i obok staruszek, który na kartonie wyłożył wszystko co ma – talię kart, zegarek na rękę i dwie-trzy używane książki – bo żyć za coś trzeba. Pani w z drogą bransoletą i markowymi okularami przeciwsłonecznymi smutna swoją piętą obtartą od skórzanych bucików i trzy uśmiechnięte, ładne dziewczyny ściskające mocno białe laski w rękach. Może takie kontrasty są wszędzie – ale w obcym mieście oko jakoś bardziej wyczulone.

Koncert – udany, a jakże! Sistars nawet pozytywnie zaskoczyli energią, szczególnie na początku (potem zajechało Cerekwicką). Plan B słabo, ale może do kogoś trafiło. No ale Jamiroquai w świetnej formie, długie i nowe aranżacje, tak że trudno było poznać na początku która to z piosenek, które tak dobrze przecież znam… Magia i czysta energia!

Freewalk po Warszawie w niedzielny poranek. W kieszeni mapa i pogięta pocztówka z Placem Teatralnym. Starówka pełna balonów-napchanych puchatków. Nowy Świat z muzykami (ostatecznie przekonałem się, że nie cierpię naganiaczy – nagabujących o wsparcie występujących. Sztuka sama się powinna bronić, bez nachalności i wyciągniętej chytrze łapy w moją stronę. Nie daję).  Jednocześnie jakaś niezwykłość i przyjazność Warszawy, czego bym się za nic nie spodziewał po stolicy. W Ujazdowskim perkusista ćwiczył z metronomem – słońce, park i pasja. Orajt.

A przed Łazienkami największy zbieg okoliczności, który pozwala wierzyć, że kroki we freewalku nie są przypadkowe. Centrum Sztuki Współczesnej i Muzeum bez Ścian – niesamowity performance. Wypożyczalnia Marzeń – wymiana kamyków z napisanymi marzeniami, skrytymi pod kołdrą. Doklejanie cytatów do zdjęć przeładowanej przestrzeni miejskiej. 10 najważniejszych słów w życiu ludzi, napisanych na deskach. Ingerowanie w przestrzeń i integrowanie z przestrzenią. Sztuka, którą można było poczuć i stworzyć na poczekaniu. Odkryć w sobie. Wiersz, czytany przez podeszłego w życiu artystę, wybrany właśnie dla Ciebie. Dla mnie – po wnikliwym szperaniu w książkach na regale ustawionym w parku – znalazł „Życiorys” Herberta. Mocny wybór, aktualny, chciałoby się rzec.

Takich właśnie akcji brakuje. Sztuki, która jest żywa, tworzona na naszych oczach, a nie zamknięta w skrzyniach muzeów, zamrożona i wystawiona do odbioru, jednokierunkowo. Sztuka na ulice, sztuka do głów. Tyle zdjęć ile zdołałem zrobić, wrzuciłem na Picasę:


I na podsumowanie dnia i wyprawy chłodnik melonowy – orajt totalny!