wtorek, 27 grudnia 2011

Impresja z relacji

Pociąg relacji Białystok – Gdańsk. Relacje w Białym, relacje w Gdańsku. A tu relacja z podróży.

Białystok
Pusto, za wcześnie wracać jeszcze ze Świąt
Następnym pociągiem będzie za późno.
Czytam za dużo wierszy - inaczej się patrzy na rzeczywistość,
Szczególnie po tych kiepskich, jak struty jakimś syfem
Sam produkuję częstsze entery - coś nowego

Ełk
Las za oknem, Stachura się przypomina: „Domem moim stał się las, nad lasem biją pioruny”
Banita znaleziony na skraju strony na którejś lekcji polskiego
Wreszcie jakaś fascynacja, cała droga z Gdyni z melodią w głowie
Wróciłem, czekała.

Kętrzyn (na pociągu przemianowano na Kętszyn)
Słońce już zupełnie zaszło,
Razem z literami z książek i gazet
Chwilę z rozbawieniem obserwowałem jak ludzie je odkładają
na później. I nie mają odwagi spytać, patrzą pusto w przestrzeń
Nie jestem supermenem ale jednym pstryknięciem zwróciłem im wolność
- znowu czytamy, dopiero siedemnasta.

Prawie-Gdańsk
Wolałem relację odwrotną, lepiej Dokądś niż Z powrotem. Co przez trzy dni się zmieniło? Nawet kosz wyrzucony, to się muchy nie zalęgły. To samo, to samo, to samo.

A w Białym jak Julka urosła, jaka uczona się zrobiła.

- Julka, co rysujesz?
- …koncepcję.

Proszę Państwa, oto miś:


Julia Gryszkiewicz, „Koncepcja”, długopis na papierze, XXIw. Oprawione w ramę z mojego tapczanu.

niedziela, 18 grudnia 2011

Non stop na sznurku

Dzisiaj mamy tak pożądaną kiedyś zdolność do bilokacji. Przynajmniej „bi-„. Jesteśmy w jednym miejscu, ale jednocześnie w drugim. Jesteśmy w realu, ale jednocześnie online. Niby robimy jedno, ale ten statusik się zieleni czy żółci wesoło na necie. I myślę, że to przekleństwo naszych czasów – w obu miejscach (real i online), czyli tak naprawdę nigdzie. Niby Tu, a jednak Tam. Niby Tam, ale jednak trochę Tu.

I przerywanie rozmowy, bo wiadomość na onlinie. Przerywanie rozmowy, bo kolejny sms. Bo powiadomienie pika, że email przyszedł był. Trzeba odpisać. „Cenię sobie, że mogę od razu zareagować na ważnego emaila”… A zaraz rozmowa telefoniczna.

Jeszcze lepiej z nowymi hiperfajnymi telefonami – możesz być non stop na facebooku. Non stop na gmailu. Zawsze w necie. Zawsze Tu i Tam naraz – czyli nigdzie.

Najfajniej to wyglądało, jak znajomy podczas ślubu miał na necie ikonkę „zaraz wracam”.

Jednocześnie online wpisuje się na stałe w nasze działanie. Od czterech lat wykonałem może przez kilka dni pracę, jaką możnaby wykonać bez neta – jakieś epizody z odśnieżaniem dachu. Praca obecnie – też non stop online.

Samego lapka nie jestem w stanie wyłączyć – bo ukochana muzyka jest na nim i nijak nie idzie jej odtworzyć bez lapka. Za to zaczynam wyłączać wifi. Skupić się na książce, skupić się na muzyce, skupić się na pisaniu. Na czymkolwiek, bez migających powiadomień i dźwięków nowych wiadomości w tle.

Choć bez siebie ale obaj status, że widoczni,
Inny ekran mnie rozproszył – sorki za zmianę emocji
Coraz trudniej się ogarnąć w takim bodźców huku
- Paweł Czekalski, Na gadu

I coraz trudniej się ogarnąć, kiedy wszystko miga, wzywa, błyszczy.

Zasłyszane na poczcie:
- Wiesz, Tomek kazał firmie od internetu odłączyć go u siebie.
- No co Ty, bez sensu?!
- Mówi, że przydatna rzecz, ale zaczęła mu pożerać za dużo czasu.

I taka prawda. Kupa czasu przed netem idzie w kibel. `Odtwórczo. Albo iluzorycznie. Bo niby jest jakiś kontakt, ale ułomny jak cholera. Niby z większą liczbą ludzi można trzymać kontakt. Może i racja. Ale nie jest to tak pełne jak prawdziwe spotkanie, prawdziwy kontakt.

Hej dziewczyno, chłopaku
Nie za pomocą znaków ale całego ciała jest konekt
Przecież to nie działa
- Paweł Czekalski, Na gadu

Jest iluzja poznania. Bo czym są skrawki (całkiem liczne zresztą) informacji zawarte w necie? Czy da się z nich poskładać pełną osobę? Albo chociaż jej połowę? Niby są wypowiedzi, są zdjęcia, jest gust muzyczny, filmowy…

W tym poznaniu jakże wspaniale pomaga Oś Czasu na FB. Nowość, niektórzy mają już, a u wszystkich ma się pojawić obowiązkowo pod koniec grudnia. Przeraziło mnie, jak zobaczyłem menu "Dodaj wydarzenie z życia". Dział "Rodzina i związek": "Pierwsze spotkanie", "Nowy związek", "Nowe dziecko", "Nowy zwierzak", "Zakończony związek", "Utrata ukochanej osoby". I szablon - Imię i nazwisko, data, zdjęcia (z pierwszego spotkania? z pogrzebu? WTF?!?!?!?!?!). Nie wiem co się z tym światem online'owym porobiło. Czas jechać na Ural budować chatę z drewna i łowić ryby.

A co kiedy myśli są gdzie indziej niż w Tu i Teraz - często używanym przez Pawła Czekalskiego jako stan świadomości w chwili obecnej, nie w przyszłości, nie w przeszłości, nie gdzie indziej?

Jest wieczna tułaczka. Albo po przeszłości z tęsknotą, wspomnieniami. Albo wybiegając w przyszłość zmartwieniem, kolejnym planem na „ale za rok to już na pewno…” albo w jakimś równoległym świecie teraźniejszym.

A to Tu i Teraz, czucie, że jestem w tej chwili a nie w żadnej innej, że jestem tutaj a nie nigdzie indziej - tak naprawdę daje pełnię czucia.

Pamiętam, jak nie chciałem mieć komórki – bo smycz. Teraz fajnie, bo jest łączność z każdego miejsca (no prawie) i z każdym (no prawie). Stały net to też był skok w komunikacji. Teraz mobilny net. I te sznurki zaczynają być coraz mocniejsze. Bo sieć to sznurki.

Nasza cywilizacja polega na tym, że ludzie pozwalają się zniewalać kolejnym wynalazkom techniki. Nie do wyobrażenia jest życie pozbawione kalendarza i zegarka, od pewnego czasu nie ma też wytchnienia od telefonu komórkowego, Internetu i maila. (…) Nie przez przypadek chyba wspólne kanały komunikacyjne czyli telefonia komórkowa i Internet zostały nazwane „sieciami” – bo łatwo w nich ugrzęznąć i zostać schwytanym jak zabłąkana mucha.
- Beata Pawlikowska, Poradnik globtrotera

Non stop online. Non stop w sieci. Non stop na sznurku.

środa, 14 grudnia 2011

Po prośbie

Da się przeżyć nie prosząc nikogo o nic?

Myślę, że poza sytuacjami, że strułem się czymś i w gorączce obijam po ścianach, da się.

Ostatnio jakaś frustracja mnie bierze prosząc kogoś o coś. W sumie nie proszę często. I rzadko w takich projektach, które zlecę sobie sam w głowie – raczej w takich, które zaakceptuję z zewnątrz. Przykład – problem mam teraz z obstawą muzyczną mszy. Zgodziłem się pomóc na ostatnią chwilę, ale pod warunkiem, że nie będę sam grał, bo samemu to plebs i nic ciekawego. I jak przychodzi czas próby to jakoś trudno innym znaleźć czas. Ja nie lubię prosić, ustalać setek terminów gdy komuś nie pasuje, zbierać ludzi i zachęcać na siłę. Albo jest ciekawy projekt i wchodzisz, albo nie.

I powinno być w takim momencie „no hard feelings” – najwyraźniej to nie twój projekt, ok. Tyle, że tak mogę zrobić w momencie, gdy to nie jest właśnie coś obiecane komuś (typu obstawa mszy) i sam też mogę się wycofać.

Stąd krok do nie obiecywania komukolwiek czegokolwiek. I nie zgadzania się na prośby. Bo potem jest niewywiązanie się z obietnicy, albo konieczność wywiązania się z niej.

Bo potem jest konieczność proszenia ludzi o to żeby mi pomogli się wywiązać. Nie lubię i nie chcę.

Wolę system współuczestnictwa w projekcie – jest ciekawa wizja, możemy razem stworzyć coś ciekawego. Wchodzisz? Ok. Wycofasz się po jakimś czasie? Ok, bo jestem na to przygotowany i pociągnę to sam. Dołączysz na nowo? Ok, albo nie ok - za późno. Ale nie muszę prosić, być zależnym, bo „nic się nie uda, jak nie weźmiesz w tym udziału”. Ja jestem niezależną jednostką, ty niezależną, jak nam po drodze to zróbmy coś razem. A nie "proszę, proszę, proooooszęęęę!".

Tyle, że to ogranicza wielkość projektu. W grupie łatwiej realizować duże przedsięwzięcia. Niektórych się nie zrealizuje samemu – nie ma takich skilli, będzie się zależnym od współpracy innych. Ale jakoś jestem w stanie pogodzić się z mniejszymi projektami, a szlifując skille samodzielności i niezależności da się podnieść ich wielkość. Jak znajdzie się entuzjasta chętny współpracować nad projektem – fajnie, z pożytkiem dla mnie, dla niego i dla projektu. Jak nie znajdzie się – dam radę sam przeprowadzić projekt i nie ma żalu do nikogo.

Nie brałem pod uwagę procedury szukania kogokolwiek do wspólnej wyprawy na biegun południowy. Szukanie, przekonywanie to często droga w przeciwnym kierunku, zamiast prowadzić nas do celu, oddala. Druga osoba musi sama chcieć osiągnąć cel. (…) Można zrobić coś wspólnie, jeśli ma się wspólną wizję. (…) Najważniejsze, żeby ruszyć. Samemu czy z kimś, to tylko kalkulacje.
- Marek Kamiński, Wyprawa

Stąd uczę się grać sam. Stąd looper. Bo w dzisiejszych czasach doprosić się kogoś wspólnego grania, żeby znalazł na to czas… czasem graniczy z cudem. I zamiast frustracji mam możliwości. A jak ktoś chce i może dołączyć, to jest tylko na plus.

Stąd lubię sam chodzić po górach – niezależnie czy znajdzie się ktoś do kompletu czy nie, jestem w stanie pojechać. I coraz lepiej mi to wychodzi.

Stąd ogólnie widzę wartość w samotności. Nie typu „forever alone”, ale takiej która daje samodzielność. I chroni przed frustracją wypraszania u ludzi czegoś i zawodu, gdy nie zgadzają się lub dają ciała.

czwartek, 8 grudnia 2011

Bespinięsy

Jakaś kontynuacja wątku o systemie gospodarczym, gdzie króluje minimalizm. Zastanów się – skąd bierze się postęp, rozwój? Z potrzeb – tych prawdziwych i fikcyjnych. Komuś jest zimno, mokro – buduje dom – i jest ciepło i przytulnie. To prawdziwa potrzeba. Fikcyjna – ktoś musi mieć dom większy, bogatszy, wygodniejszy niż „basic”. Dochodząc do absurdów w formie pałaców czy wyrąbanych willi.

I tak ze wszystkim. Prawdziwe i fikcyjne potrzeby motorem gospodarki.

No i co by się stało, gdyby społeczeństwo było minimalistyczne? Gdyby wystarczyło coś nad głową, coś na grzbiecie, coś w brzuchu? Harować? A po co?

- Słuchaj amigo, ja ci płacę za pracę, nie za odpoczynek. A ty połowę czasu siedzisz sobie w cieniu i popijasz. Odpoczywaj w domu, a kiedy przychodzisz do pracy, pracuj.
- A ile ty mi płacisz, gringo?
- Pięć pesos. Tak się umówiliśmy.
- No właśnie. Gdybym miał pracować bez przerwy, to umówilibyśmy się na dziesięć pesos.
- To się umówmy.
- Eee tam. Pracować bez przerwy to ja nie chcę nawet za dwadzieścia.

- Wojciech Cejrowski, Rio Anaconda

Ostatnio mam dużo styczności z totalnym skurwysyństwem z powodu chciwości (bezpośrednio albo z opowieści). No inaczej nie można nazwać niektórych sytuacji. I na cholerę komuś dodatkowe pięć tysięcy? Dwadzieścia tysięcy? Czterdzieści tysięcy? Pół miliona? Jeśli przy okazji wyłącza sumienie , to dziękuję za tak zdobyte pieniądze, dziękuję za tak zdobyty samochód czy jakąś część domku. Jeśli przy okazji traci zdrowie, to też dziękuję. Jeśli przy okazji porzuca pasje, to też dziękuję. To co zostaje? Pieniąse, przedmioty i posiadanie?

Campesinos są minimalistami i jeśli nie burczy im w brzuchu, nie pracują; jeśli nie leje im się na głowę, nie reperują dachu a kiedy kiwa się stół, nie naprawiają go, tylko podkładają coś pod nogę. Żyją w zgodzie z przyrodą, a nie ze światem stworzonym przez Białych. (…) Coś takiego jak robienie zapasów jest obce ich naturze. Bo po co komuś zapasy, gdy zawsze można sobie pójść do lasu i upolować coś świeżego?

Dlatego właśnie w Mitu prawie nic nie uprawiano A po co? Uprawianie czegokolwiek to, z ich punktu widzenia, bezsensowny wysiłek. Co by to dało? Stać by nas było na zjedzenie większej ilości tego samego? Albo moglibyśmy sprzedać nadwyżki? I co potem? Mielibyśmy pieniądze, żeby kupić trochę więcej jedzenia. Toż to bez sensu!

Oczywiście zamiast jedzenia można sobie kupić lepszą ksozulę. Tylko na co komu lepsza koszula? – zapyta campesino. Marzenia o posiadaniu coraz lepszych rzeczy albo o jedzeniu coraz smaczniejszych posiłków, to koncepcje Białych.
- Wojciech Cejrowski, Rio Anaconda

A kapitalizm, cywilizacja i demokracja wręcz deprawuje ich (o tym może następną razą).

Jakby to wyglądało w takim minimalistycznym społeczeństwie? Pewnie nie byłoby takiego rozwoju technologii… internetu, iPhone’ów, bogatych szybkich samochodów, inteligentnych domów. Bo przecież to chęć zysku i kapitalizm je napędziła. Czyli fikcyjne potrzeby. To dla nich ludzie wytężają mózgi, spinają poślady i popychają cywilizację naprzód. Bez tego motoru, chęci zarobienia, zyskania, sprzedania za grube miliony po co sie męczyć i wymyślać coś nowego?

A może bylibyśmy w tym samym punkcie cywilizacyjnym, albo dalszym? Gdyby wszystko było oparte nie o chęć zysku, a ambicję spełnienia i sztukę? Gdy tworzysz dzieło sztuki (jakim niewątpliwie są niektóre wynalazki) a potem dzielisz się nim za darmoszkę, bo to co najważniejsze – akt stworzenia – już się odbył? Nie czerpiesz z niego wielomilionowych zysków, bo czerpiesz satysfakcję. Tylko to wywrócenie całego sposobu myślenia zakorzenionego od setek lat i hierarchii wartości. Creative Common? Dla frajerów.

No ale dlaczego tyle odniesień do Latynosów? Ano czytam kolejny raz Rio Anaconda, ale też trafiłem niedawno na ranking najszczęśliwszych państw świata. Kij z metodologią badawczą… dobra, moja dociekliwość statystyczna nie wytrzymała. Mierzyli średnią długość życia oraz subiektywne zadowolenia z życia mieszkańców + ekologię życia.

A sam ranking (pełen raportu tu) to:

1. Kostaryka
2. Dominikana
3. Jamajka
4. Gwatemala
5. Wietnam
6. Kolumbia
7. Kuba
8. Salwador
9. Brazylia
10. Honduras
...
32. Mołdawia (pierwsze europejskie państwo)
51. Niemcy (pierwsze zachodnioeuropejskie)
77. Polska
114. USA

Takie niecywilizowane kraje pierwsze? Może nie wiedzą, jak mogliby być szczęśliwi z cywilizacją? A, i wykresik z USA:



Ogólnie polecam New Economy Foundation, bardzo ciekawe materiały zamieszczają na stronce: http://www.neweconomics.org/. Hasło „Economics as if people and the plant mattered” jest mocne.

Pierwszy komentarz pod artykułem o rankingu na polskim portalu: „Polska tu raczej nie osiągniemy wysokiego szczęścia za 2000zł miesięcznie. To wegetacja a nie życie.” No ręce opadają.

P.S. Tak naprawdę to chciałem napisać posta z relacją z wyjazdu. Ale Taterki się wyłożyły, więc Kiszyniów, zostaje harmonijka i czekanie na koniec miesiąca.

niedziela, 4 grudnia 2011

Życiorys

Jak ktoś jest otwarty na sygnały ze świata i skłonny do przemyśleń, to w nieprzewidzianych okolicznościach spotka człowieka, który powie kilka zdań, coś zrobi… I jest sygnał do bardzo poważnych zastanowień. Podobnie z obrazkami, widokami (szczególnie inspiruje mnie ingerencja w przestrzeń publiczną, jak myśl natarczywie odrywająca nas od tego co zwykłe i znane). Podobnie z muzyką. Inspiracja wszędzie.

Apropo takiego człowieka, to wracam do czerwcowej Wawy i spotkania z Jackiem Bąkowskim (opisanego w Tryumf poety nad sponiewieranym Francuzem). 

Przy stoliku ustawionym przy jezdni, z regału opartego o drzewo, po spojrzeniu na mnie poeta wyciągnął tomik Herberta „Rovigo”. Wiersz niby wróżba, jak postawienie tarota. A może szarlataństwo jak zimny odczyt, który sprawdzałby się u większości ludzi, szczególnie w Wawie?

Tak czy siak „Życiorys” Herberta wydał mi się mega aktualny. I skłaniał, żeby przy kontynuacji freewalk’u po Wawie przemyśleć jak się to ma do mojego kierunku. Polecam to samo. 

Ku przestrodze:

Zbigniew Herbert
Życiorys

Byłem chłopcem cichym trochę sennym - i o dziwo -
inaczej niż moi rówieśnicy - rozmiłowani w moich przygodach -
na nic nie czekałem - nie wyglądałem przez okno

W szkole - pracowity raczej niż zdolny posłuszny bez problemów

Potem normalne życie w stopniu referenta
ranne wstawanie ulica tramwaj biuro znów tramwaj dom sen

Nie wiem naprawdę nie wiem skąd to zmęczenie niepokój udręka
zawsze i nawet teraz - kiedy mam prawo odpocząć

Wiem nie zaszedłem daleko - niczego nie dokonałem
zbierałem znaczki pocztowe zioła lecznicze nieźle grałem w szachy

Raz byłem za granicą - na wczasach - nad Morzem Czarnym
na zdjęciu słomkowy kapelusz twarz ogorzała - prawie szczęśliwy

Czytałem to co pod ręką: o socjalizmie naukowym
o lotach kosmicznych maszynach myślących
i to co lubiłem najbardziej: książki o życiu pszczół

Tak jak inni chciałem wiedzieć co się stanie ze mną po śmierci
czy dostanę nowe mieszkanie i czy życie ma sens

A nade wszystko jak odróżnić dobro od tego co złe
wiedzieć na pewno co białe a co całkiem czarne

Ktoś mi polecił dzieło klasyka - jak mówił -
zmieniło ono jego życie i życie milionów ludzi
Przeczytałem - nie zmieniłem się - wstyd wyznać -
zapomniałem doszczętnie jak się nazywał klasyk

Może nie żyłem - tylko trwałem - wrzucony bez mojej woli
w coś - nad czym trudno panować i nie sposób pojąć
jak cień na ścianie
więc nie było to życie
życie całą gębą

Jak mogłem wytłumaczyć żonie a także innym
że wszystkie moje siły
wytężałem żeby nie zrobić głupstwa nie ulegać podszeptom
nie bratać się z silniejszym

To prawda - byłem wiecznie blady. Przeciętny. W szkole wojsku
biurze we własnym domu i na wieczorkach tanecznych.

Leżę teraz w szpitalu i umieram na starość.
Tu także ten sam niepokój udręka.
Gdybym się drugi raz urodził może byłbym lepszy.

Budzę się w nocy spocony. Patrzę w sufit. Cisza.
I znów - raz jeszcze - zmęczoną do szpiku kości ręką
odganiam złe duchy i przywołuje dobre.

Brzmi jak groźba, i to masakryczna. Jednocześnie gdyby to ubrać w nieco nowsze realia, nowsze zainteresowania, bardziej nowoczesną pracę w XXI wieku... ile z tego by się nadal sprawdzało w nas samych?

Może nie żyłem - trwałem. - oby nikt tak nie musiał o sobie powiedzieć.

środa, 30 listopada 2011

Motyw o wannie

Siedząc w warsztacie samochodowym i pochłaniając sterty cukierków dla klientów czytałem „Wyprawę” Marka Kamińskiego. Jeśli miałbym polecić kilka najlepszych książek ever, to w tym okresie właśnie tę bym polecił (obok „No Logo” Naomi Klein czy „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi” Dale’a Carnegiego).

I cofam się do refleksji z kuźnicy instruktorskiej odnośnie motywowania.

Prawdziwa motywacja to wnętrze. Motywowanie – dotarcie do wnętrza i sedna tego, czego ktoś chce, i niech to robi. Niech idzie w tym kierunku, w którym pragnie – ale niech idzie.

Którą drogą człowiek chce pójść, tą należy go prowadzić.
— Talmud

Czyli motywowanie nie jako nadawanie kierunku, a nadawanie pędu? Może jeszcze pomoc w znalezieniu kierunku, gdy ktoś go nie widzi.

Jak to się ma do działania organizacji? Do liderów prowadzących ludzi ku jakiejś sprawie? Do administratorów, którzy muszą zadbać by coś było wykonane i żeby ktoś to zrealizował? Np. do takich drużynowych, którzy muszą zadbać o to żeby zastęp działały? Do kierownika projektu, który musi go zrealizować jeszcze zgodnie z umówionym planem?

rys. Mariusz Stawarski

Genialna ilustracja z „Wyprawy”, autorstwa Mariusza Stawarskiego.

Znowu Pantalon, znowu motywacja wewnętrzna. Wracam do niego wraz z Kamińskim:

Stety albo niestety – najważniejsza jest motywacja wewnętrzna. Trudno ją w krótkim czasie wywołać. (…) Nie przypominam sobie takiej sytuacji, żeby ktoś zrezygnował z udziału w projekcie, a potem mimo wszystko odzyskał wewnętrzną motywację.
- Marek Kamiński, Wyprawa

Może nie warto przekonywać na siłę tego zastępowego. Może ten członek stowarzyszenia nie chce realizować  tego projektu i nie będzie robił tego w sposób dobry nawet jak u niego wybłagamy to „tak”? Wystarczy wyobrazić sobie takie oświadczyny…

Ja jestem za dawaniem szansy na wejście w działanie, do teamu, a jak nie to trudno. Jak potem będzie chciał dołączyć, to czemu nie (o ile nie zaburzy to projektu).

Motywowanie właśnie jako pomoc człowiekowi w odkryciu co naprawdę chciałby osiągnąć. I pomoc w osiągnięciu mu tego. Jeśli nam po drodze razem, to zapraszam. Jak nie, to z powodzeniem idź swoją drogą, życzę wszelkiej dobroci.

A jak to się ma do tego, że „widzę że ktoś ma potencjał i stać go na więcej”?

Pamiętam też historię tragicznej wyprawy na Mount Everest, komuś nie starczało już sił,a jedak ider wyprawy przekonywał go, żeby wspinał się dalej, że szczyt jest na wyciągnięcie ręki, w granicach jego możliwości. Ten ktoś wszedł na szczyt, ale już z niego nie zszedł, tylko został tam już na zawsze…
- Marek Kamiński, Wyprawa

Myślenie – „kiedyś mi za to podziękujesz”. A może nie?

Myślenie – „wyzwanie, spróbuj, co Cię nie zabije to Cię wzmocni”. Może nie zabije, ale złamie?

Podłapane od Maćka „wsadzanie kogoś w za duże buty, żeby do nich dorównywał”. Może to jest strategia, jak dla mnie ryzykowna i tak jak dużo można nią zrobić dobrego, tak i dużo złego. Fajnie przeskoczyć poprzeczkę, która sądziło się że jest za wysoko… a tu jednak hops. Za to bardzo niefajnie nie podołać zadaniu, gdy ktoś motywuje „to wyzwanie, ale dasz radę, na pewno, wierzę w Ciebie”. Szczególnie jak tej osoby nie chce się zawieść albo nie chce się zawieść abstrakcyjnego „poczucia służby/obowiązku”. I dups.

rys. Mariusz Stawarski

Co do za dużych butów – kiedyś ratownik wrzucił mnie do wody na basenie. Podobno tak można przemóc strach przed pływaniem. Nie działa, sprawdzone.

Było kilka innych wyzwań postawionych przede mną, których nie chciałem, ale tak trzeba było – grupa, autorytet zlecającego, obowiązek, norma społeczna. Części podołałem, części nie, części za którymś razem. Chyba wszystkie wspominam negatywnie.

Nie wiem czy zdarzyło wam się zgodzić na coś, bo ktoś prosił, przekonywał, naciskał, nie dawał za wygraną. I potem myśli już w trakcie realizacji „do cholery, dlaczego na to poszedłem, to zupełnie bez sensu, powinienem był odmówić. No dobra, niech już będzie, ale następnym razem…”. Kiła, zarówno dla realizującego, jak i tego, który namówił.

I znowu, nie mówię jednoznacznie co jest dobre, co jest złe, co robić, czego nie. Tylko cytując Marka Kamińskiego zachęcam do refleksji o ludziach, których przekonujemy, motywujemy czy prowadzimy w inny sposób:

Jak odróżnić, kiedy warto kogoś „brać na hol”, a kiedy lepiej jest go zostawić na poboczu?

Może to nie jego wyprawa?

niedziela, 27 listopada 2011

Prostsza wersja szczęścia

Tytuł zaczerpnięty od Basi, od razu mówię, żeby nie było, że prawa autorskie i skończę za kratkami albo w obliczu najnowszych propozycji z karą śmierci na karku (mimo, że gilotyny wyszły już z użycia).

Szczęście to zgodność zamierzeń/marzeń z rzeczywistością. Im mniejszy rozdźwięk między tymi dwiema sprawami, tym większe szczęście.

Czy w takim momencie celując wysoko nie unieszczęśliwiamy się celowo? Czy refleksje typu „czego naprawdę chcę od życia, czy to jest dobry kierunek, czy realizuję to co jest dla mnie ważne?” nie powodują tylko większej frustracji?  Bez refleksji, bez zastanowienia lecimy mainstreamem nieświadomi, że może być coś poza tym, możemy inaczej pokierować, możemy dokonać czegoś poza głównym kierunkiem, zmienić stan obecny na epszy. I czy taka nieświadomość nie chroni przed frustracją, depresją?

Mieć świadomość orła, a być wróblem - to właśnie jest tęsknota.
- Ryszard Bukowski

Wraz z pochłanianymi książkami o komunikacji zwiększała się moja świadomość tego jak ludzie się komunikują – w tym ze mną. I potrafiło to zdenerwować, kiedy wiem jak jest najbardziej efektywnie, jak to „powinno” wyglądać… a tymczasem wygląda zupełnie inaczej.

Po nauce funkcjonowania przedsiębiorstwa inaczej patrzyłem na firmy, w których pracowałem. Świadomość procesów i tego, jak „powinno” albo „mogłoby” to wyglądać rodzi rozdźwięk między stanem obecnym niekoniecznie idealnym, a modelem albo rozwiązaniami z innej firmy.

Ot, taka saharyjska historia zasłyszana od Zuzy – dzieci z jakiejś wioski z pustyni zostały przez dobrą Europę zaproszone do siebie, żeby zobaczyły kawał świata. No i zobaczyły – miasta, samochody, świecące billboardy, jedzenie w supermarkecie na rogu, muzykę z głośnika. A po dwóch tygodniach wróciły do swojego domu, do namiotu ze skóry wielbłąda, do pieszej wędrówki, do lamp oliwnych, do jedzenia z ogniska, do muzyki z ludowego instrumentu. Nie wiem, czy były szczęśliwe bardziej, czy mniej przez takie wakacje. Poszerzyły świadomość tego, jak można żyć. Tylko czy nie za szybko, nie za wcześnie? Czy będą wiedziały co z taką wiedzą zrobić?

Czy w takim razie świadomość jest słabą opcją? Czy zastanawianie się jest bez sensu? Czy zadawanie pytań, sianie zamętu, fermentu i wątpliwości wytrąca niepotrzebnie ze stanu bezrefleksyjnego prostego szczęścia?

Kraków, VI.2011

Dzisiaj wrzuciłem na zbiórce grę wymyśloną wspólnie z Brzozą, o refleksji nad wyborami życiowymi. Zmuszającą do zastanowienia nad celami, nad kierunkiem. Nad tym na czym rzeczywiście nam zależy. Wytrącającą trochę z takiego „życia na pałę”. I to ciężkie, bo przez refleksję stajemy w prawdzie (subiektywnej, obiektywnej), czasem bolesnej i niewygodnej.

Świadomość nie przychodzi bez bólu.
- Carl Gustav Jung

Przez to nie wszyscy lubią trudne pytania. Nie wszyscy lubią sianie wątpliwości i konieczność zastanawiania się nad wszystkim. Wszystkim. Gdzie nie ma „bo tak”. 

Bo lepiej jest żyć bez refleksji. Kiedy wszystko znaczy dokładnie to, co znaczy. Myślenie to tragedia, tato.
- Anna Onichimowska, Samotne wyspy i storczyk


Może tak łatwiej. Może nawet szczęśliwiej?

Opole, VIII.2011

Przez niechęć do głębokich pytań ludzie systematycznie budują struktury – prawo, tradycja, zasady wiary, zwyczaje, sposoby postępowania, nakazy. Które pozwalają powiedzieć „bo tak” i zwalniają z zastanawiania się. A może i budują postęp, gdy nie trzeba odkrywać Ameryki na nowo i popełniać błędów popełnionych przez innych… ?

Trzeba się uczyć na cudzych błędach. Nie starczy czasu, aby wszystkie popełnić samemu.
- Jacques Deval

Ja lubię, gdy ludzie mają wątpliwości, zastanawiają się, są wytrąceni z letargu, z „bo tak-owania”. Bo dzięki takiej kontestacji albo się utwierdzamy w tym, co realizujemy obecnie, lub mamy impuls do zmiany. Ale jest to świadomy wybór, o ile tylko nie jest to wieczne zastanawianie się nad tym samym bez podjęcia decyzji i bez określenia pewnego kierunku.

Chciałbym, ażeby każdy z wielkim staraniem wybrał własną drogę i szedł naprzód właśnie nią, zamiast drogą ojca, matki czy sąsiada.
- Henry David Thoreau

czwartek, 24 listopada 2011

Dobrze założyć

Wyobraźnia z dozą miliona punktów widzenia daje ciekawe efekty. Myślenie o rzeczach, o których niemiło jest myśleć – dla gimnastyki kreatywności.

Załóż, że nie możesz chodzić. Jak wygląda życie? Jak je sobie zorganizujesz? Kim wtedy będziesz? Co będzie Ci potrzebne do życia, a co kompletnie zbędne? Jak zmienią się marzenia, cele, ambicje?  Jak zmienią się zainteresowania, które możesz realizować?

Załóż, że nigdy nie dostaniesz pracy na etat. Bo tak, jakiś przepis czy coś. Potrafisz zorganizować sobie życie w takiej hipotetycznej sytuacji? Jak ma się do tego Twoja przyszłość?

Załóż, że musisz uciekać z kraju. Jakie umiejętności są Ci do tego potrzebne, a jakie kompletnie zbędne?

Załóż, że ślepniesz od jutra w wyniku wypadku. Co wtedy? Jak przeżyjesz, jak będziesz zdobywać środki potrzebne do życia? Co będzie najważniejsze?

Załóż, że wybucha wojna.

Załóż, że ginie ktoś dla Ciebie ważny.

Załóż, że wylatujesz ze studiów.

Załóż, że nie możesz mieć dzieci. Czy Twoje życie będzie pełne, szczęśliwe? Co musiałoby się stać żeby takie było?

Ba, załóż, że nie znajdziesz drugiej połówki, której tak usilnie się pragnie. I co wtedy? Da radę wyobrazić sobie szczęśliwe życie? Jak w tym wypadku trzeba by było nim pokierować?

Dalej - załóż, że "już nigdy..." - z jakiegoś powodu już nigdy nie wyjedziesz z miasta; nigdy nie będziesz mieszkać w jednym miejscu dłużej niż rok; nigdy nie skorzystasz już z internetu; nigdy nie... Z rezygnacją z ilu rzeczy można się pogodzić? Z jakimi łatwiej, z jakimi trudniej? Jak trudno ułożyć swój "kierunek" po stracie niektórych z nich na zawsze? Bez czego NIE DA SIĘ?

Po przesianiu przez takie sita, raz po raz, zostaje to co najważniejsze. To, o co naprawdę chodzi. Mięsko. A pogodzenie się z takimi założeniami, przejście przez takie trudności w swojej głowie w wersji hipotetycznej… daje ciekawą perspektywę.  Przemyślenie, oswojenie się z wieloma możliwymi wariantami… daje poczucie, że cokolwiek by się nie działo, to jest wyjście z sytuacji. Można sobie poukładać życie według nowych założeń i okoliczności, przy takich a nie innych trudnościach i obostrzeniach.

Może niezbyt miło oswajać się z taką czarną materią. Może być pesymistyczne, ale to dobra gimnastyka dla umysłu. Bywa, ze fokusujemy się na jednym elemencie, dążeniu, jakiejś jednej ambicji. Tak mocno, że umyka plan awaryjny na wypadek wypadku. I wtedy łatwo o tragedię...

A w kwestii pokonywania trudności, to ciągle wracam myślami do Touching the Void i myślę, że skoro z takiej sytuacji da się wyjść, to z jakiej się nie da. Polecam.

PS. Przeczytasz to, wyłączysz i tyle. Bo taki ejst net - szybko, więcej, różnorodnie. Kolejne źródło, kolejny bodziec. Ale jeśli chcesz się pogimnastykować to wróć do takich założeń, porób swoje - podczas spaceru, podczas jazdy autobusem. Na spokojnie, w głowie.

niedziela, 20 listopada 2011

Bunt maszyn

Dobra, brzmi nierealnie, jak jakiś Terminator czy Matrix. Ale nie chodzi tu o bunt Sztucznej Inteligencji, która zmieni powierzchnię Ziemi w wielki Moloch, a ludzi w bateryjki i rebeliantów ukrywających się w stalowo-szarej rzeczywistości.

Chodzi o kolejne uzależnienie – od technologii.

Technologia pomaga – GPS, nowoczesne budownictwo, transport samochodami, internet do łączności. Tylko jednocześnie z wykorzystaniem technologii odchodzą w niepamięć skille potrzebne do zapewnienia sobie podstawowych potrzeb. Dlaczego? Bo zawierzamy maszynom.

Wyprawa do dalekiego miasta – GPS, point-to-point tracking. Nie musisz umieć orientować się w terenie. Nie musisz umieć czytać mapy. Orientować się, zwracać uwagi na cechy charakterystyczne terenu w którym się poruszasz (obojętnie miasto czy góry). Czujność uśpiona, wiara w kawałku elektroniki.

Nie musisz umieć zbudować sobie schronienia, zapewnić dachu nad głową. Zrobi to dla Ciebie firma z nowoczesnymi maszynami. Dźwigi przyjadą, szast-prast i jest domek.

Nie musisz mieć dobrej kondycji, przecież są samochody. Wszędzie dojedziesz, pod same drzwi.

Nie musisz umieć rozmawiać z ludźmi. Wszystkie informacje sprawdzisz w internecie, w pięćdziesięciu źródłach.

Nie musisz umieć hodować sobie warzyw. Robić kiełbasy. Wypiekać chleba – wszystko zrobią piekarnie, masarnie, szklarnie. A Ty po prostu to kupisz za piniążki. Gotowanie w mikrofali.

Itp. itd.

I proste umiejętności, podstawowe dla zapewnienia sobie potrzeb, zamierają. Kto wie, czy nie znikną zupełnie, albo staną się udziałem tylko projektantów maszyn i procesów produkcji?

Wizja z Warhamera 40k dała mi nieco do myślenia. Technologia idzie naprzód, gubiąc swoje korzenie. Jeszcze tego nie straciliśmy, ale kto wie czy za 300 lat będziemy pamiętali o zupełnych podstawach, DLACZEGO TAK a nie inaczej. Czy tylko już będziemy umieli wykorzystywać maszyny stworzone w przeszłości przez Projektantów?

Co gdyby net wysiadł? Gdyby GPS nagle się zepsuł? Gdyby samochód się zepsuł? Czy bylibyśmy bezradni? Potrafisz sobie wyobrazić prawdziwy kryzys, gdy jakaś maszyna wysiada i nie potrafisz jej zastąpić własną umiejętnością? Czy wystarczyłby do tego kryzys energetyczny i wyłączenie prądu w całej Polsce?

Czarne, paranoiczne wizje. Szalone-nie szalone, jest to jakiś punkt spojrzenia na dzisiejszy świat, pozwalający jakoś ukształtować świadomość tego co się dzieje.

Czy jeszcze potrafimy istnieć sami?
Czy bez technologii nie byłoby nas?
- Komputer, X.2006

czwartek, 17 listopada 2011

Nakaz jazdy prosto

Zbierałem się i zbierałem do napisania, od półtorej tygodnia. I co rusz inne wątki w głowie, dużo się dzieje, gorący okres w pracy (idą Święta, zaraz Mikołaj będzie popylał ciężarówką z coca colą jak co roku), gorący okres przemian w ZHRze, na uczelni też mniej lub bardziej gorąco. Dzieje się.

Ale myśli zamiast kręcić się wieloma ścieżkami, poszły naprzód w rozmowie z Marysią. Nakazy.

Nakaz jako wyraz braku zaufania, że ktoś postąpi dobrze. Wyraz braku szacunku i wiary w jego intelekt, zdolność oceny sytuacji. W to, że wie, co jest dla niego dobre.

Może się nie znam na dwuletnich dzieciach. Ale jak nie chce jeść to niech nie je. Jeśli ma wrodzony instynkt głodu to jak będzie potrzebowało witamin i wartości odżywczych to samo przyjdzie. Chyba, że tak nie jest, może się nie znam… Tu musiałby jakiś spec od dzieci się wypowiedzieć. Tymczasem biegamy za dziećmi z parówkami…

Pozostawienie bez nakazu wymusza myślenie, zastanowienie się nad własną sytuacja, nad drogą, sposobem rozwiązania problemu. Można dodać wskazówkę – ale nie nakaz. Nakaz wyłącza myślenie (bezmyślne wypełnianie) lub rodzi bunt.

„Masz zrobić tak a nie inaczej” = „Nie ufam, że podejmiesz najlepszą z możliwych decyzji.”

Bo nie podejmę. I to jest pewne. Popełnię błąd. Błędy. Moje wspaniałe, uczące i twórcze błędy. I nie da się przed nimi obronić, da się tylko je odroczyć w czasie – nie teraz, to popełnię je później – tylko im później tym poważniejsze mogą być.

„Masz zrobić tak a nie inaczej” = „Zrób tak bo według mnie tak będzie dobrze.” Dla kogo dobrze? Dla osoby, której się nakazuje? To dlaczego nie korzysta się z jej oceny, z jej systemu wartości, z jej spojrzenia na ten pogląd? To cholernie nieskuteczne – odsyłam do Metody Michaela Pantalona, która pięknie i spójnie się w to wszystko wpisuje. Prawdziwa przemiana płynie tylko w zgodzie z własnymi przekonaniami, z wewnątrz.

Jeżeli coś kochasz, daj mu wolność.
- Salomon (?)

W tym wyboru. Tylko czy w tym momencie nam NAPRAWDĘ zależy, skoro taką wolność dajemy? Czy też powinno nam nie zależeć, by nie martwić się/cierpieć widząc, jak wybiera nie to, co my byśmy wybrali? Nie to, co według nas jest najlepsze? Masakryczny dylemat relacji opartych na wolności.

wtorek, 8 listopada 2011

Wymowa

Łatwiej innym zaakceptować, że czegoś nie możemy, niż że nie chcemy. Łatwiej wymówić się brakiem czasu bo szkoła, bo projekt, bo praca. Ciężej – bo chcę poświęcić go na co innego. Bo co innego jest dla mnie ważne.

Sądząc na podstawie własnych wartości ludzie nie rozumieją, że ktoś może CHCIEĆ wybrać inne. Nie, że MUSI – bo to wiadomo, trudno, musi to musi. Ale jeśli chce zamiast wyjść posiedzieć do pubu to pobiegać, jeśli chce zamiast iść do kina to spotkać się na wspólne granie muzyki. Jeśli chce zamiast zrobić kolejny projekt za bardzo fajną kasę, to pograć w planszówki. 

- Nie, nie spotkam się z wami na pizzę, chcę w tym czasie pograć na gitarze. – i bulwers. „Pograć to możesz zawsze”, „no dzisiaj możesz sobie odpuścić”, „czemu akurat dziś, możesz jutro…”.
- Nie, nie spotkam się z wami na pizzę, muszę w tym czasie przygotowywać się do egzaminu w szkole muzycznej. – i ok, zrozumienie. 

- Miałeś czas wyjechać na pół tygodnia w góry, ale nie masz czasu na X. – cóż, wszystkiego nie zrobię. Są rzeczy ważne dla danego życia i te, które muszą poczekać.

Ale osąd jest na podstawie własnej hierarchii wartości… Dla kogoś innego przejście gry, obejrzenie filmu czy sprzątnięcie w pokoju w tym czasie może być ważniejszejsze. A przecież "to nie są ważne rzeczy, mogą poczekać…".

I jest ogromna próba dla asertywności i konsekwencji we własnym kierunku w życiu. Bo czasem nie znajduje się wymówek „bo muszę” i nie trzymając się głównego nurtu ląduje się w kolejnym projekcie nie do końca zgodnym z tym czego tak naprawdę chcemy i na co chcemy poświęcić czas.

Pursue side projects. There’s nothing like a good side project to keep you from what you should really be working on. In fact, an entire life can be composed of a series of side projects. Side projects are especially helpful at giving you a false sense of security and focus, thus obviating the need to think about what really matters. Go ahead, say yes to that thing that will distract you from your purpose. You can always return to reality later.
- Chris Guillebeau, How to put off making decisions about your life - The Art of Non-Conformity Blog

Może to być arcyciekawy projekt. Wartościowy. Można biegać od arcyciekawego projektu do arcyciekawego projektu – i nikomu nie wypominam, jeśli tak chce to sobie zorganizować. Ja jednak ostatnio jestem zwolennikiem skupienia się i zfokusowania na ograniczonej liczbie tematów i bezlitosnego cięcia side projectów - a przynajmniej zobowiązywania się do ich realizacji.

Bo ucieka prawdziwy kierunek. Uciekają prawdziwe zainteresowania i czas, w którym można dokonać czegoś naprawdę niezwykłego w dziedzinie, która się kocha.

Bo pasje nie zawsze wołają „Hej, zajmij się mną!”. Nie mają pretensji i nie robią wyrzutów, że im nie poświęcasz uwagi. Po prostu powoli umierają z braku poświęconego im czasu – i przestają być pasjami. Zostają projekty poboczne, zostają poboczne kierunki.

Takie krótkie rozmyślania o asertywności i jej próbach w obliczu chęci pomocy, szerokich zainteresowań, chęci spróbowania wszystkiego i nie ominięcia niczego ciekawego i zdolności na wielu polach. Bo wtedy zawsze jest coś do zrobienia, tylko czy w głównym kierunku, czy w bocznym?

niedziela, 6 listopada 2011

Definicja postaci

Jakaś naturalna kontynuacja poprzedniego tematu. Lubię jak przemyślenia składają się w całość, jedne prowadzą do kolejnych. Daje poczucie jakiejś komplementarności, spójności systemu. Kolejny krok posuwa system naprzód, lub niespójność w nim każe wrócić i przemyśleć poprzednie wnioski. I ubogacić je o kolejny punkt widzenia.

Definiowanie własnej osoby – czym się definiujemy? Zawodem?

Ewan McGregor, aktor.

Podczas pisania „Adventurer” przeglądałem listę współczesnych adventurerów. I zdziwko, znajdując tam Ewana McGregora, znanego mi dotychczas jako Obi-Wan-Kenobi z części I Star Wars. Okazuje się, że Ewan zjechał świat motorem (Long Way Round – dookoła świata) i Long Way Down (ze Szkocji do Cape Town). Ale na pierwszy rzut oka to go nie definiuje – a to nieliche i ciekawe dokonanie.

Coming back on my final flight from the South Pacific last night, I sat next to a business traveler. In between Blackberrying and reading legal files, she gave me her brief attention.

She asked: “Do you travel for work?”

I said: “Not really. I travel for life.”

“That’s interesting,” she said as she returned to her files.
- Chris Guillebeau, The Art of Non-Conformity blog

W filmach/serialach często pada pytanie What do you do for living? W Stanach kultura wręcz oparta jest na tym, że często podaje się zawód, pyta się o niego i określa osobę przez jego pryzmat. To, jak zarabiasz na życie, definiuje Ciebie. Ostatnio pierwsze pytanie na temat mojej osoby od nowo poznanej dziewczyny brzmiało "Gdzie pracujesz?"... Istotne, ale nie najbardziej.

Definicja przez największe dokonanie?

Marek Kamiński, zdobywca dwóch biegunów w ciągu jednego roku.

A co z innymi dokonaniami? Zagłębiam się teraz w książkę „Wyprawa” Marka Kamińskiego… i te bieguny to nie jest według niego jego kluczowe osiągnięcie. Był w wielu innych miejscach i dokonał na wielu innych polach dużo dobrego (wyprawa z Jaśkiem Melą, wyprawa przez pustynię Gibsona, przepłynięcie jachtem Atlantyku, wejście na Mount Vinson przeprawiając się samotnie przez pole lodowcowe…). I w ogóle wyprawy w sensie fizycznego przemieszczania się nie są tym co jest najważniejsze dla niego.

Przez zainteresowania?

Na 19-tkę dostałem super rysunek od Chrupka:


I tak wielu mnie postrzegało. Jest Kafka – musi być gitara. Czy gdybym przestał grać na gitarze, a pozostałe 999 rzeczy zostało niezmienione… czy byłbym sobą? Przez jakiś rok gdzieś w okolicy 2008-2010 prawie w ogóle nie grałem, nie ćwiczyłem, nie nagrywałem. Niewiele piosenek powstało. A jakoś pozostałem w tym czasie sobą (chyba?). Z czego mógłbym zrezygnować, żeby nadal pozostać w zgodzie ze sobą? Ile musiałbym nowych rzeczy dodać do „swojej postaci”, żeby przestać być sobą? Wyjść poza ramy obecnego „ja”?

Ile z tego, co definiuje, musiałoby się zmienić, żeby powiedzieć „on już nie jest sobą”? Albo „nie jest tym, kogo znałem”?

Można zrobić sobie listę tego, co nas charakteryzuje. Cechy charakterystyczne – zainteresowania, dążenia, czynności którym poświęcamy czas, które posiadamy (tak , „posiadacz to też definicja…”). I potem nad każdą z nich zastanowić się – czy gdybym z tego zrezygnował, to nadal byłbym „sobą”? Czy gdybym przestał coś robić, to byłoby to „moje”? Czy nadal byłoby to, o co w tym wszystkim chodzi?

Potrafiłem zrezygnować z pieczywa, prawie całkowicie – detal w definicji postaci (choć niektórzy nie potrafią sobie tego wyobrazić). Nie potrafię zrezygnować z muzyki. Potrafiłbym zrezygnować z wielu rzeczy w życiu, wiele zamieniłem na inne, kilka byłoby niezmiernie ciężko zostawić. Kilka doszło w międzyczasie – bo np. na góry tak duże ciśnienie mam dopiero od półtorej roku. Jak to zmieniło moją „esencję”?

Jeśli człowieka spłaszczyć do jednego zdania, to robi się monotonnie, jakkolwiek wybitne dokonanie by to nie było. Jak długie powinno być zdanie, żeby oddać całą postać? Jakim jednym zdaniem sam byś siebie zdefiniował?

czwartek, 3 listopada 2011

Adventurer

Filtrowy wstęp

Wiadomo, że filtrujemy rzeczywistość i docierają do nas tylko wybitnie przebrane informacje. Tzn. nagle „zaczynamy dostrzegać”, że coś co przed chwilą poznaliśmy albo czym się fascynujemy – jest tego więcej w przyrodzie niż jeszcze chwilę przed poznaniem. Jesteśmy bardziej wyczuleni na to. Nie „odfiltrowujemy” tego mózgiem.

I mój filtr ostatnio jest nastawiony na poszukiwaczy przygód.

Adventurer właściwy

Wczoraj wieczorem zafascynowany obejrzałem Into the Wild. Piękne marzenia i czyny, chociaż wybitnie głupie miejscami (no nie zabrać kompasu w dzicz, tylko dla zasady? Kaman…). Ale pierwsza część podróży McCandlessa vel Supertrampa i jego zamysł – podróż z niewielkimi środkami, po co? Żeby zdobywać doświadczenie. Żeby przeżyć przygodę. Zatrudniać się tymczasowo, gdy potrzeba kasy, bez wielkich sentymentów i zobowiązań – a potem dalej. Supertramp pomagał w żniwach, a potem płynął kajakiem przez Wielki Kanion. Sprzedawał książki, a potem obozował na stokach gór.  Można powiedzieć, że poszukiwacz przygód (słabe słowo to tłumaczenie z angielskiego).

Z samego rana dzień później (dziś) w biurze widzę opis Wiela:  

Although freelancers today are usually designers, writers, programmers, photographers, or illustrators; a few centuries ago the word freelance had a whole other meaning. Back then mercenary knights or ‘free lances’ were soldiers for hire, named for the long poles they carried and the freedom they had in whom they fought.
- Cyan & Collin Ta’eed, How to be a rockstar freelancer

Nadal w tematyce wolnego zawodu, profesji która pozwala na pewną swobodę w kształtowaniu. Dnia, trybu pracy, jej intensywności.

A zaraz potem rozmowa w pracy z Hanią, która opowiedziała o swoim koledze architekcie, który raz na jakiś czas coś zaprojektuje, ale tak to jeździ po świecie w dziwnych konfiguracjach, a to zahaczy się na misję w Afganistanie, a to przejdzie samotnie Pireneje.

Profesja „poszukiwacza przygód” (tłumaczenie terminu adventurer brzmi wieśniacko po polsku) jest naturalna w filmach, książkach, w rpgach. Nie jest naturalna w życiu. Włóczenie się po świecie tylko po to, żeby zdobywać „doświadczenie” i stawać się coraz potężniejszym w swoich zdolnościach i umiejętnościach – gromadzić kolejne przygody… To nie jest coś co się radzi ludziom jako „karierę”.

- Jaki ma pan zawód?

- Poszukuję przygód. Zbieram różnorodne doświadczenia.

(Dlaczego definiujemy siebie przez zawód? Kim jesteś - lekarzem, policjantem, pracownikiem biurowym...)

A gdyby tak się zastanowić? Jak z poszukiwania przygód można uczynić swoją profesję? A właściwie to swój styl życia podporządkować zbieraniu jak największej liczby doświadczeń, jak największemu rozwojowi siebie?

Rozwój jako szkolenia, uniwersytety. To, czego można się nauczyć w cieple biblioteki jest niezwykle ważne. Ale jak w bibliotece czy na wykładzie można nauczyć się czegokolwiek o życiu, o świecie, o człowieku? Jak w bezpieczeństwie nauczyć się czegokolwiek o zaradności?

Czuję, że prawdziwy postęp i prawdziwe poznanie nieodłącznie związane są z drogą. Z ciągłym nieznanym, a więc i ciągłymi przygodami. Wraz ze zmieniającym się krajobrazem wokół zmieniają się warunki. Adaptowanie się do wciąż nowego otoczenia, nowej sytuacji – pozwala utrzymać ostrość zmysłów i nie uśpić ich pozornym komfortem. A wreszcie – dostarcza tyle punktów widzenia i zrozumienia natury rzeczy, że trudno o inny równie dobry sposób na rozwój.

O drodze więcej dowiesz się idąc, niż studiując mapy.
— Pam Brown

Rozwój to droga.

wtorek, 1 listopada 2011

Cohabitat

Piękne wytłumaczenie o co chodzi i co jest nie tak z istniejącym systemem, postępem i postępującą wolnością, która wolnością nie jest – w pierwszej części. W drugiej – koncepcja cohabitat, tworzenia mikrospołeczności współdecydujących o sobie, żyjących w zgodzie ze sobą. Aż żal, że nie byłem na tym, wszak to Gdynia.


Społeczności, ba, społeczeństwa alternatywne? Poza nurtem głównego zabiegania? Poza tworzeniem fikcyjnej wartości i sprzedawania jej, by zarobić i kupić inną fikcyjną wartość? Po to tylko, by zaspokoić swoje potrzeby pieniądzem albo rzeczą materialną? Zakupem? Czy może koncentracja na tym, co jest naprawdę, fizycznie potrzebne. Tym, co naprawdę nadaje wartość. Koncentracja na rozwoju.

Komfort czerpany nie z technologii i posiadania - a z tego, że się potrafi. Z tego, że jest czas na spędzanie go z fajnymi ludźmi. Że umysłem jest się właśnie w tym miejscu i w tej chwili, w której się jest. Społeczność żyjąca prawdziwym życiem i wytwarzająca prawdziwą, nie fikcyjną wartość. Robiąca coś, bo coś jest potrzebne. Spotykająca się, bo chce ze sobą przebywać, coś razem tworzyć. Czegoś się nieustannie od siebie uczyć.

Mimo potknięć retorycznych, to sens jest właściwy. Czy zmierzamy w dobrym kierunku, czy miejsca do mieszkania to środki do życia czy przeżycia? Czy jedzenie wytwarzamy ciągle lepsze czy gorsze? Czy techniki komunikacji polepszają czy pogarszają komunikację międzyludzką? Czy taki rozwój systemu finansowego z kredytowaniem itp. to większa swoboda czy może jej ograniczenie? Czy to wszystko służy rozwojowi, czy może regresowi?

I obawiam się, gdzie to wszystko zmierza. Wydaje mi się, że nie w tym kierunku co warto – przynajmniej nie dla mnie.

A zbudować dom – własną ręką, a nie płacąc za to firmie – dla mnie bezcenne. 

sobota, 29 października 2011

W akacje

Dobry pomysł na przeprojektowanie. Pomyśleć o idealnym czasie w czasie Twojego dnia, tygodnia, miesiąca, roku, wakacji czy niewakacji.

Siedzieć w kawiarni z tanim sokiem. Słuchać muzyki, którą kocham. Myśleć i pisać, trawić i tworzyć. I to, że nie ma wifi i tego całego świata, który to rozmywa, rozcieńcza wrażenia w zgiełku, w wiecznej obecności w NieTu. W tym, czym zaraz trzeba będzie się zająć. W tym, co jest daleko po drugiej stronie kabelka.

Na skraju drogi gotować sobie jedzenie na kuchence gazowej. Kilometry w nogach, historie w pamięci, obrazy w aparacie. Być Teraz i być Jutro – tyle maks. Nie „za miesiąc mam…”, „za tydzień muszę…”, „do przyszłej środy…”.

Jak żyć tak jak się chce? Panie premierze, no jak żyć?

To dobre zadanie domowe, które nieustannie trzeba odrabiać. Żeby to życie nie było przetykaniem sprintu – praca do nocy albo do rana, milion spraw – dociągnąć do hardkorowego resetu urlopując z dala od wszystkiego. Żeby nie było dwóch żyć.

Żeby po okresie „obowiązkowej” bryndzy nie trzeba było sobie robić „wakacji” czy „urlopu”.

What you’ll do today is just preparing to plan
With frustration – your leisure, your once-in-time occasion,
Working three-six-five to have one week of vacation.
- Close down my head, VI.2011

Uspójnienie życia między tym co w wakacje a tym na co dzień – chyba najważniejsze wyzwanie. Nadanie jednego, spójnego kształtu, kierunku. Nie „gaszenie pożarów” i reagowanie na to co się dzieje, a raczej kształtowanie tego. Nie „ładowanie baterii” raz na rok, raz na pół – a po prostu nie rozładowywanie ich.

Instead of wondering when your next vacation is, maybe you should set up a life you don't need to escape from.
- Seth Godin

Tymczasem mam wrażenie, że to właśnie gdzieś umyka. Wielu ludziom, nie tylko mi. Przekładanie życia na później, „tylko dociągnę to do końca i już będzie spokój”, „teraz trochę przycisnę ale potem odpocznę”, „no na razie sobie odpuszczę X, ale jak się zrobi mniej do roboty to wrócę do tego”. Czasem myślę, że to najbardziej podstępny z toków myślenia. Bo rybaki (gdzieśtam w przeszłych postach).

Spróbujcie jechać sprintem 100m, truchtem 100m, sprintem 100m… Ja nazywam to murder-run, czasem stosuję. Na lekko normalnie przebiegam 8-10km. Murder-runem pocisnę może z 2km.

Spójność życia w pożądanym kształcie, na codzień. Tego trzeba. Jeden, dobry kierunek.

It is only possible to live happily-ever-after on a day-to-day basis.
- Margaret Bonnano

poniedziałek, 24 października 2011

Beskid Śląski

Dobra, jak się szybko nie napisze to potem wszystko umyka. A tego w Śląskim, mimo że krótko, to było sporo. Tym razem tryb relacji tematyczno-chronologiczny, a niech tam!
Tylko 30 godzin w górach, a było wszystko.

Szybka zmiana

Nieprzespana noc z czwartku na piątek – cisnąłem raport z badania. Dzień w Krakowie, wieczorem koncert Wilsona,  a w nocy z piątku na sobotę jazda osobówką, z przesiadką o 4. Rezultat – zamiast w Węgierskiej Górce obudziłem się przed Zwardoniem, kilkanaście kilometrów dalej. No to szybka zmiana planów, pod Baranią podchodzę od południa nie od wschodu


Samarytańska pomoc

Wyprzedzam dwie turystki to uprzejmie się pytam, czy też na Baranią (wiele więcej możliwości na tym szlaku na północ od Zwardonia nie ma, ale jest o co gębę roztworzyć). A one że nie, na Wielką Raczę. Ja oczy w kłąb, hmm. Sięgam po mapę. Wielka Racza jak byk na południe od Zwardonia i to ładny kawał.

- Bo myśmy chciały sobie niebieskim drogę skrócić… - tylko nie w tę stronę skróciły.

Kompas, drodzy państwo, kompas!


Stróż pies

Dalej za Koniakowem dołączył do mnie pies, kroczący przede mną przez dobre trzy kilometry. Zatrzymywał się i czekał, kiedy ja robiłem fotki. Szedł dalej, kiedy ja szedłem dalej. Odganiał inne psy, szczekające na mnie. Ot, dobry strażnik.


Porywacze mielonek

Pod wieczór osiadłem na Malinowskiej Skale, gotowy do nocy w okolicy. Siedzę jeszcze na drodze dla niepoznaki, zaczynam gotować strawę – makaron, mielona, sosik chiński zakupiony w Krakowie. Lubieżnie konsumuję prawie do końca, kiedy tuż obok mnie materializują się dwa psy. Tak jakieś 3 metry. Widocznie głodne. Trochę przydygany zaprosiłem je do stołu, oferując prawie pustą puszkę po mielonce i trochę makaronu. W końcu jakoś się dogadaliśmy, po posiłku każdy poszedł w swoją stronę.


Costa Brava

Niby do minus sześciu komfort – jednak nie. Nad ranem: „nigdy więcej nie śpię w namiocie w górach przy minusowej!”


Wschód

Otworzyłem wejście namiotu i zmiana na: „kiedy następny raz śpię w namiocie w górach przy minusowej?”. Niesamowite leżenie przez kilkadziesiąt minut i obserwacja jak rozwija się podniebna i naniebna sytuacja. Żadna fota tego nie uchwyci.



Filmik też.


Napór

Po 12-tej zszedłem do Szczyrku i zaczęło się robić ciasno. Niebawem pociąg z Bielska-Białej, a między mną a stacją masyw Klimczoka. W dodatku koniec batonów, koniec wody. Dwie godziny na 10 kilometrów i jakieś 700m podejść, no nie jest tragicznie – ale tempo trzeba niezłe narzucić. Udało się, w sam raz na busik do centrum. Hamburgs (prawie ślunska golonko) i pociąg.


Standardowo, fotony na Picasie.

Konkluzja końcowa - w góry nigdy nie jest za daleko i za długo jechać, nawet na 30 godzin wędrówki. 

czwartek, 20 października 2011

Poszukiwania w górach

Góry dają człowiekowi, poprzez zdobywanie wzniesień nieograniczony kontakt z przyrodą – poczucie wewnętrznego wyzwolenia, oczyszczenia, niezależności.

 Kto chce naprawdę odnaleźć samego siebie, musi nauczyć się obcowania z przyrodą.
- Jan Paweł II


Może dlatego ciągle góry i góry. Może dlatego odejście od technologii, a zwrócenie się ku przyrodzie. Może dlatego niezrozumienie dla świata opartego na innych wartościach, innych dążeniach, innej hierarchii.

Za chwilę koncert Stevena Wilsona, Beskid i szukanie. 

Może znajdowanie? W czym? W podróży? W muzyce? W górach? W samotności? W dali? W nie-tym-co-jest? W pustce? W ciszy? Dużo miejsc na szukanie.

Jeśli chcesz znaleźć źródło musisz iść w góry, pod prąd,
Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj,
Wiesz, że ono musi tu gdzieś być…
Strumieniu, leśny strumieniu, odsłoń mi tajemnicę swego początku.
- Jan Paweł II

Źródło, sedno, sens. Ukryty i niedogoniony jeszcze, ale widoczny na horyzoncie. Jeszcze do odszukania, jeszcze do odnalezienia.

Szukam, szukania mi trzeba
- Wojtek Bellon (Wolna Grupa Bukowina), Sielanka o domu

Szukanie za horyzontem, ale horyzont daleko. Jak w Alive, gdy pod koniec Parrado i Canessa po dwóch miesiącach od katastrofy ich samolotu w Andach i trzech dniach wędrówki w poszukiwaniu drogi z gór wchodzą na szczyt... i widzą tylko kolejne góry. Jak okiem sięgnąć.

- Mountains... nothing but mountains! We've had it! We've completely had it!
- No we haven't. Going through these mountains, somewhere there's a green valley. See those mountains? There's no snow on them.
- These mountains are 50 miles away! You think you can walk 50 miles?!
- If we have to, we will.
John Patrick Shanley, Alive

Ale to akurat taka negatywna metafora gór... choć i takie są potrzebne. Na razie podładowanie akumulatorów kolejną wyprawą. Tylko w ślad za intensywnym ładowaniem póki co idzie równie intensywne rozładowanie...Work hard and play hard. Na dłuższą metę to nie działa.

O, jak trzeba mi piękna gór
I myśli bezmyślnej nicości
(...) i życia w teraźniejszości
- Zuza Sołtys, Jak trzeba mi piękna gór


Może dla mnie tylko w górach, tylko w bezmyślnych myślach, które tam przywiozę ze sobą, które tam się urodzą, które zostawię na progu gór, jest odpowiedź? Każdy ma swoją, ukrytą w "swoim" miejscu.

wtorek, 18 października 2011

Rewolucja u drzwi?

Temat czekał u mnie na opisanie, aż wreszcie Oburzeni go wywlekli. 950 miast, 80 krajów.

Teza wstępna: Kapitalizm się nie sprawdza. Wolność gospodarcza się nie sprawdza. Liberalizm ekonomiczny się nie sprawdza.

Z jednej strony jestem skrajnym wolnorynkowcem – uwielbiam tezy Miltona Friedmana,  Rona Paula, a w Polsce podejście Korwin-Mikkego czy Wojciecha Cejrowskiego. Wolność gospodarcza, zniesienie ograniczeń państwa, restrykcji hamujących inicjatywę indywidualna. Własność i swoboda wyboru jako podstawa wszystkiego.

Człowiek chce jeździć samochodem bez pasów – proszę bardzo. Zginie – jego wina. Ktoś nie chce mieć publicznej opieki zdrowotnej – niech nie płaci, proszę bardzo. Zachorujesz – martw się i kombinuj z prywatną. Chcesz ściąć drzewo na swojej posesji – proszę bardzo, ścinaj. Nie chcesz zatrudniać kobiet w swojej firmie – Twoje prawo. Jeśli to odbije się na wynikach Twojej firmy – to Twoja sprawa. Itp. itd. Wolność decydowania o swojej osobie, o swojej własności.

Wolność mojej pięści jest ograniczona bliskością Twojego nosa.
- jedno z powiedzeń libertarianizmu

W skrócie - nikomu nic do moich decyzji, mojego zdrowia czy moich pieniędzy. Nie uszczęśliwiajcie mnie na siłę.

Z drugiej strony – filmy takie jak Inside Job ( o źródłach bieżącego kryzysu),  The Yes Men Fix the World (o niewłaściwym bądź wręcz zbrodniczym postępowaniu korporacji), czy książki jak No Logo Naomi Klein... Pokazują, że coś jest nie tak z systemem wolnorynkowym. Że zupełna wolność i brak kontroli wychodzi bokiem, bo wolny rynek nie wszystko jest w stanie zweryfikować – a przynajmniej nie w krótkim okresie. Bo zanim rynek się skuma i srogo odpłaci takiemu Nike’owi, który produkuje w sweatshopach w Azji czy Shellowi, który niszczy plemienne ziemie Ogoni, to prezesi się zmienią. Akcjonariusze spieniężą zyski. Firma upadnie, pozostanie tylko ludzka krzywda.


Polecam zarówno obydwa filmy, jak i książkę. Kopię w tego typu źródłach dalej.

Ludzkość rozwija się dzięki chciwości.

What kind of society isn't structured on greed?
- Milton Friedman

To, że ktoś chce mieć więcej, lepiej, sprawia, że ludziom się chce tworzyć. Brak czegoś motywuje do poszukiwania rozwiązań. Prawo do posiadania i chęć posiadania dużo jest motorem do rozwoju gospodarki kapitalistycznej – a zarazem jego największą i krytyczną wadą.

Co innego dojście ze stanu „-1” – braku, realnej potrzeby - do stanu „0” – równowagi, a co innego ze stanu „0” do stanu „+1” – zbytku, nadmiaru. W tym pierwszym przypadku łatamy dziury – gdy brak jest jedzenia, mieszkania, podstawowych rzeczy. Świat zachodni ma ten etap w znaczącej większości za sobą.

W drugim przypadku mamy podstawowe dobra do egzystencji – ale idziemy dalej. Po co wystarczająco zarabiać – lepiej milion dolarów (byle nie robaczywe). Trzy miliony rocznie. Wielka chata, jacht. Ok – ale w którymś momencie przekraczamy granicę. Jak nie prawa (bo to kosztuje), to etyki. Gdy głównym motorem jest pieniądz, a nie doing the right thing, to łatwo o wykroczenia. Nie przeciwko ONZ tylko przeciwko człowieczeństwu.


Obawiam się, że zniesienie restrykcji i kontroli nad poczynaniami przedsiębiorstw i przedsiębiorców zaprowadzi nas donikąd. Bo natura ludzka i chęć posiadania wypaczy tę wolność. Etyki i doing the right thing nie wymusimy prawem. Na przepis znajdzie się obejście. Na prawo, które każe np. Union Carbide zrekompensować straty za awarię w fabryce w 1984, gdzie zginęło ok. 20 tys. ludzi, znajdą się prawnicy. A pieniądze nie wynagrodzą cudzego życia poświęconego w imię pieniądza (cięcia kosztów, związane m.in. z bezpieczeństwem).

Chciwość bankierów doprowadza do kryzysu, za który płacimy wszyscy. To nie, że im brakowało na chleb. Im brakowało na dziesiąty samochód i piętnasty apartament.


Nie ze wszystkimi postulatami (o ile można jakieś skonkretyzować) Oburzonych się zgadzam – niektóre są na maksa socjalistyczne, bo domagać się zapewnienia pracy czy opieki zdrowotnej… Nie uważam za słuszne. Ktoś za to musi zapłacić przecież. Nie tędy droga, drogą nie jest odwrócenie teraz z kolei do lewicowych poglądów. Ale dobrze, że ludzie powoli kumają, że coś jest nie tak z tym systemem.


Za kapitalizm bez etyki serdecznie dziękuję. Za socjalizm ograniczający moją wolność też dziękuję. I nie chcę wybierać między tymi dwoma systemami. Czuję, że potrzebne jest coś nowego. Coś, na czego krawędzi być może jesteśmy. Coraz silniejsze ruchy obywatelskie, proetyczne, sektor pozarządowy, filozofie minimalistyczne, alterglobalistyczne i antykonsumpcjonistyczne... Radykalizowanie stosunku do rozluźnienia poglądów obyczajowych, krytyka powszechnej poprawności politycznej... Wiele kierunków.


Na szczęście antykorporacyjni i prodemokratyczni aktywiści nie prowadzą żadnej straszącej ogniem piekielnym krucjaty. Z  z a s a d y  występują przeciwko systemom scentralizowanej władzy i są równie krytyczni wobec lewicowych rozwiązań typu "to samo jest dobre dla wszystkich", co prawicowej logiki rynku. Często mówi się z lekceważeniem, że ruchowi temu brakuje ideologii, uniwersalnego przesłania, planu generalnego. (...) Co to będzie? Dziesięciopunktowy plan? Nowa doktryna polityczna? 

Niewykluczone, że będzie to coś całkiem nowego. Nie żadna wyświechtana ideologia zaciekłej walki z fundamentalizmem, czy to wolnorynkowym, czy islamskim, lecz plan chronienia wielu możliwości i rozwoju wielu światów, bo świat, jak mówią zapatyści, zawiera w sobie wiele światów.
- Naomi Klein, No Logo

Rewolucja u drzwi?