niedziela, 28 sierpnia 2011

Słowo-tok myślenia

Słowa to tylko słowa – etykietki przypięte do szuflad, gdzie mieszczą się znaczenia i sens, jaki im nadamy. Same w sobie to tylko kilka literek, prowadzących każdego do jego własnej szuflady.

Pytanie czy ujednolicać etykietki? Ważne jest to, żeby w szufladach mieścił się mniej więcej taki sam sens, a czy nazwiemy to ABC czy XYZ… dla mnie sprawa drugorzędna. Można też jak to w ustawie – przez ABC rozumie się to i to i koniec. Uprości to komunikację, bo będziemy posługiwać się jednym słowem zamiast zawartością szuflady. Tylko czy z czasem nie zapomnimy o prawdziwym sensie tego, co jest tam w środku zawarte, skupiając się na otagowaniu szuflady?


Ostatnio nazbierało mi się rozmów o definiowaniu słów (ckliwe foto z Osówka, miejsca jednej z takich rozmów w ten weekend). Jakaś wszechobecna poprawność zabrania mówić „rywalizacja” a każe „współzawodnictwo” – miękkie, bardziej nastawione na współpracę, może pełniej oddające sens. Nie jesteś już moim rywalem, a współzawodnikiem (?), więc fair play itp.

„Pomoc w rozwoju” zamiast „ocena” – kolejny przypadek. Żeby pomóc w rozwoju musimy zdefiniować problem lub coś co nadaje się do rozwinięcia – więc niejako dokonać oceny. Ale ocena budzi negatywne skojarzenia, budzi opór. Pięknie zostało to zilustrowane w ZHRze, gdzie „ocena okresowa” nie mogła zostać wprowadzona, natomiast „rozmowy rozwojowe” – o, doskonałe narzędzie. To samo, inaczej opakowane.

Jeszcze kolejny spór, który wyniknął przy okazji pisania podręcznika dla liderów młodzieżowych. Ewaluacja a ocena. Dla mnie to dokładnie to samo – oceniam przeszłe i bieżące działania po to, żeby wyciągnąć wnioski i ulepszyć działania przyszłe – proste. Ciągłe uczenie się wymaga oceniania. Ale okazuje się, że w miejsce „ocenianie” bardziej poprawne jest „wartościowanie”. Czym jest ocena, jeśli nie nadawaniem pewnej wartości (wartościowaniem)??? Jak nadać wartość bez oceny na podstawie określonych kryteriów i w określonym celu???

Ja nie kumam. Dla mnie najważniejszy jest sens i głębia tego, jakiś cel. A tymczasem świat wariuje na punkcie poprawności politycznej, poprawności wyrażania się, żeby ludzie to zaakceptowali, żeby sobie przyswoili, żeby nikogo nie obrazić albo kogoś nie zniechęcić. Niby racja, trzeba przystępnie do wszystkich… Ale nie dajmy się  zwariować i zapętlić w akademickich dyskusjach czy coś nazwać ewaluacją czy oceną, bo najważniejsze jest po co TO się robi i JAK to się robi. Etykietkę sobie każdy nada.

Tymczasem w sporze „czy nazwać to rywalizacją czy współzawodnictwem” umyka pytanie „w jakim celu TO prowadzić, jak to stymulować i wplatać, i czy w ogóle?”. Gubimy sens.

Mnie nie obchodzi jak ktoś coś nazwie. Nazwie się podróżnikiem czy turystą. Kilka osób nazwie się grupą czy zespołem (podobno duża różnica). Jakiś przymiot nazwiemy umiejętnością czy talentem. Ważniejsze jest to co ktoś robi, po co to robi i jak to robi. A słowa to słowa.

środa, 24 sierpnia 2011

Skrajne oddanie

Końcówka sierpnia jakoś tak natycha ZHRowo – okres planowania pracy w nowym roku, a co za tym idzie sporo refleksji o tym co było i koncepcji na przyszłość. Szczególnie owocne są starcia poglądów odnośnie funkcjonowania organizacji (drużyny, środowiska). Jeszcze lepsze, że naukę można rozciągnąć na funkcjonowanie wszystkich zespołów – w harcerstwie, w innych pozarządówkach, a i w biznesie wydaje mi się, że też (zespoły, w których najlepiej mi się pracowało były partnerskimi wspólnotami).

Moim skromnym nie uda się stworzenie zespołu, który realizuje czyjeś pomysły – i tyle. Nie da się tak stworzyć zespołu zaangażowanego w to, co robi. Na krótką metę można zebrać ludzi prośbą, jakimiś cuksami, złotówkami czy innym wynagrodzeniem – ale nie w dłuższej perspektywie. I nie naprawdę.

Prawdziwy zespół ma poczucie, że to co tworzy jest ICH (NASZE), że mają miejsce na realizację własnych pomysłów i idei (w określonych ramach oczywiście). Tymczasem masę czasu w planowaniu poświęca się tym, by zaplanować działania i wymyślając jak je zrealizować zamiast stworzyć ramy, by ludzie sami je planowali i realizowali.

To znacznie trudniejsze. To znacznie dłuższy proces. To niebezpieczny proces. To wymaga o wiele więcej odwagi. I jest obarczone ryzykiem o wielu więcej błędów.

Po co więc? Bo to bardziej wartościowe i w ostatecznym rozrachunku wychodzi na plus.

Ryzyko wypuszczenia ludzi z twardej ręki, która mówi im co i jak mają robić, jakich błędów unikać – jest takie, że prawdopodobnie popełnią te błędy. I ok. Na tyle na ile można, trzeba im pomóc, ale nie   w y r ę c z a ć   w   m y ś l e n i u. Niech popełnią błędy – raz, dwa. Potem nie popełnią, a logikę przełożą także na przyszłość. W drużynowych wyjazdach praktykuję skrajne oddanie – odpowiedzialności za dane działki. I błędy są, bo a to kwater nie zabierze na wyjazd papieru toaletowego albo zapałek, a to mapowy nie znajdzie dość precyzyjnej mapy, a to kuchmistrz zaplanuje tyle żarcia, że nosimy wielkie puchy bez sensu po górach na własnych plerach i jeszcze wracają z nami do domu, albo wychodzimy w trasę bez chleba. Trzeba to przeboleć, a temu co się da zaradzić zawczasu lub w trakcie.

Ryzyko wypuszczenia ludzi ze ściśle zaplanowanych ram i harmonogramów jest takie, że mogą robić mniej, albo nic. Że w wyniku tego środowisko zniknie, umrze. Tak, zgadzam się. Ale jeśli środowisko istnieje tylko dlatego, że ktoś je trzyma w garści i mówi co ludzie mają robić, to nie jest środowiskiem. A oddając ludziom inicjatywę, dając miejsce na to by sami działali i myśleli „co by tu?” istnieje szansa stworzenia takiego środowiska – zaangażowanych członków, realizujących wspólne inicjatywy. Dbających o wspólne dobro, bo sami tego chcą, a nie bo ktoś im tak nakazuje czy to wynagradza. Behawioryzm się skończył, działa tylko do pewnego momentu, w coraz mniejszym zakresie w bogacącym się społeczeństwie.

Ryzyko wypuszczenia ludzi z obowiązkowego przebywania razem jest takie, że nie będą przebywać razem, zapomną o sobie. I ok. Jeśli tak będzie, to znaczy, że i tak prawdopodobnie nie byliby przyjaciółmi. W miejsce przymusowej integracji, bo „trzeba się poznać” o wiele bardziej wartościowe jest stwarzanie przestrzeni, by działy się interakcje nie narzucane odgórnie. Integracja jest potwornym, bezdusznym słowem, które już się zdewaluowało moim zdaniem. Wolę „przebywanie ze sobą” – a do tego oprócz ekipy potrzebne jest miejsce (co widać chociażby po jakimkolwiek serialu, gdzie hang outują się znajomi). Działanie też jest przydatne, ale mniej ważne, bo jak jest gdzie i z kim, to już można wszystko.

Zanim ludzie się skumają, że mają miejsce na samodzielne tworzenie i zaczną to wykorzystywać – minie sporo czasu, szczególnie niebezpiecznego i stresującego. Bo potem może wrócą do tego, co było. Może to ulepszą. Może wymyślą coś swojego. Może wrócą tylko niektórzy. A może wszyscy rozejdą się w swoje strony i niczego już nie będzie, jak mawiał polityk z podlaskiego.

Ciekawy materiał o przewodzeniu zespołem znalazłem na TEDzie. Kilka stylów dyrygowania:


Wiadomo, są ramy – nuty utworu - wokół których możliwe jest osnuwać własną interpretację utworu. Co by było, gdyby miała zadziać się interakcja bez nut utworów, a pozostawić zdolnych muzyków-artystów samych sobie? Może wyszłoby z tego nic. Może nie zagraliby już więcej pełną, całą orkiestrą, tworząc mniejsze współpracujące grupki. Może wyszłoby z tego coś pięknego, niepowtarzalnego i ICH. I wolę kompozycję tak stworzoną, niż jeśliby mieli bez własnej inwencji i interpretacji odgrywać najpiękniejszego Mozarta.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Pokora instruktora

Zrozumienie Innego wymaga pokory – że nie wiem wszystkiego, że nie mam monopolu na prawdę i ocenę. Że nie wiem wszystkiego o tym, dlaczego ktoś postępuje tak a nie inaczej. Że myśli innymi kategoriami. Poznanie ich to kupa roboty, kupa słuchania i pytania.

Pokora instruktora – dlatego, że się fajnie rymuje – ale dotyczy to tak samo stosunków instruktor-wychowanek, jak rodzic-dziecko, zwierzchnik-podwładny, organizator-uczestnik, jak i nawet znajomy-znajomy.

Praca wychowawcy (szczególnie wobec młodszych) to instruowanie, pouczanie, pokazanie gdzie coś jest nie tak i jak wg mnie jest dobrze.  Z definicji – wpływanie na postawy innych. Rozpoznawanie złych postaw i dobrych, korygowanie, wzmacnianie.

Czy z definicji wychowawca wie lepiej od wychowanka? Z definicji jest „lepszy”? Czy może to równorzędne pozycje i partnerstwo?

Gdy oceniasz ludzi, nie masz czasu ich kochać.
- Matka Teresa z Kalkuty

Masa z ciasta wciskana w formę Myszki Miki i obcinanie tego, co wystaje. Forma ulepiona jest z naszych wyobrażeń, ideałów, tego, co uważamy za najlepsze. Tego, co MY uważamy za najlepsze. Czy to nie pycha - dawanie sobie prawa do wydawania jednego słusznego wzorca, ideału? Że będzie on najlepszy dla każdego?

Ile czasu poświęcamy na dotarcie do tego, czego chce druga osoba? A ile na to jak wcisnąć ją w formę, która „będzie dla niej najlepsza”, zmienić ją na lepsze (wg nas)? Mogą pojawić się głosy – ale niektórzy nie wiedzą czego chcą. Ok, jasne. Czy w takim razie wyjściem jest narzucaniem im swojego wzorca, czy powodowanie, by sami dowiedzieli się czego chcą?

Jeśli rodzice, szkoła, harcerstwo miałoby nauczyć jednej rzeczy, to w miejsce matematyki, zmywania naczyń, odpowiedzialności za rodzinę, miłości do Ojczyzny, służby bliźnim, wolałbym, żeby uczyło s a m o d z i e l n i e   m y ś l e ć. Tymczasem wielokrotnie słyszę „bo tak”, „tak było od zawsze”, „inni tak robią i jakoś nie narzekają”, „tak musi być”, „jeśli myślisz inaczej to chyba jesteś głupi”, „no przecież to oczywiste, nie będę Ci tego tłumaczyć”, „przecież wszyscy tak robią”. To przeciwieństwo jakiegokolwiek myślenia.

Szczególnie ostatnio napotykam to przy okazji wydarzeń w ZHR – Zlot w Lwowie, Zlot ZHR, Zlot Okręgu. W miejsce pytań „dlaczego podjąłeś decyzję żeby nie uczestniczyć” częściej są pretensje, że tak mało osób jedzie i że to chyba obowiązek drużynowego uczestniczyć, gdy ktoś mu coś proponuje.

Jeśli wierzymy, że nasze ideały są najlepsze, a człowiek jest mądry i samodzielnie myślący, to ostatecznie wybierze to co jest dobre, będzie wierzył w to w czym zobaczy wartość, weźmie udział w tym co uzna za właściwe. Jeśli się obawiamy, ze tak nie będzie, to albo nie wierzymy, że mamy najlepsze ideały, proponujemy najlepsze imprezy/wydarzenia, albo obawiamy się, że człowiek nie jest mądry. 

Pokora i świadome myślenie - według mnie tędy droga, ale wybór należy do każdego z osobna.

środa, 17 sierpnia 2011

Niepoprawność błędów

- Przepraszam, która godzina?

- Za piętnaście trzecia. – odpowiedziała uprzejmie.

- Dziękuję bardzo – uśmiechnąłem się, by wynagrodzić jej trud podniesienia zegarka do oczu. Przejrzałem rozkład wyświetlony na brudnym od błota i sadzy wyświetlaczu. Za jakieś 4 minuty powinienem trafić na Mżawkę. Po trzech dniach spiekoty, kiedy żar słońca wypalał wszystko do gołej ziemi, przyda się trochę odmiany. Nawet stojąc w cieniu wiaty przystankowej czułem, jak koszula przylepia mi się do pleców mokrych od potu. A co dopiero byłoby, gdybym gdziekolwiek szedł na piechotę?

Trzymałem przełożony przez ramię płaszcz przeciwdeszczowy – jeszcze nie zdecydowałem, czy założę go przed wejściem, czy nie. Czasem lubię trochę się zmoczyć, szczególnie po takim skwarze.

Przez chwilę jeszcze zastanawiałem się nawet, czy nie pojechać Burzą dziesięć minut później. Kocham zapach burzy – tylko że wtedy mógłbym spóźnić się na spotkanie, a nie chciałem, żeby Viki na mnie czekała więcej niż trzeba.

Aurobus przyjechał punktualnie.

* * *

Uwielbiam to, że inspiracja jest wszędzie - szczególnie w błędzie, nawet literówce. Błąd to wyjście poza coś, co jest znane, "prawidłowe", utarte. Czasem zamiast od razu go poprawiać, bo "tak się nie mówi", warto pobawić się tym co z tego błędu może wyniknąć, podążyć za abstraktem. Wolę błąd nazwać neologizmem lub "własnym stylem" niż przedwcześnie go zabić, nim przyniesie inspirujące owoce.

Radosne błądzenie i nieskrępowane szaloną poprawnością tworzenie.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Jeseníky

Są drogi, które tylko łączą ze sobą domy,
Są drogi, które same z czasem stają się domem
- Paweł Czekalski, Fala za falą

Najpierw szukałem drogi przez Czechy do Pragi, w końcu spodobał mi się koncept pozostania w samych  Jeseníkach na trochę. Gdańsk-Wrocław-Opole-Nysa-Głuchołazy, trzy pociągi i autobus i można ruszać, nie zamierzałem oszczędzać nóg – jakieś 130 km. Solidna wyprawa na przetestowanie nowego sprzętu, przede wszystkim jedynki i plecaka o znacznie mniejszym niż dotychczas brałem litrażu. Mniejsza o trasę, kto zainteresowany to mogę opowiedzieć inną razą, zapraszam też do GALERII.


Łowca świtów
Tryb wędrowania wyznaczony przez światło poszerzyłem trochę, wstając tak by obejrzeć wschody słońca tam gdzie to możliwe. Pierwsza noc to odsypianie pociągu, ale potem Červená Hora, Vrbno pod Pradědem i Biskupia Kopa. Pszczoły zaraziły mnie konceptem łowienia świtów w górach jeszcze w czerwcu (Mogielica, Turbacz, Babia Góra) i jest w tym coś niezwykłego. Zachody są często dobrze widoczne, wiele osób je ogląda – piękne, ale nie rzadkie. Wschód słońca po 5 rano jest już trudno wyhaczyć choćby dlatego, że się nie chce wyczołgać z ciepłego śpiwora. Ale wschody bywają też kapryśne – zwijanie namiotu o 4 rano, marsz jeszcze w mroku na szczyt – i mgła, nic nie widać. Wschody uczą pokory i uczą próbować jeszcze raz, następnego dnia. Najbardziej żałuję, że niepogoda zastała mnie na Červenej Horze, bo wieczorem wyglądała bardzo obiecująco.


Minimalizm w górach
Zmniejszyłem swój podstawowy litraż z 75 do 48 – nie wiem jak wcześniej mogłem z tak wielkim i ciężkim plecakiem chodzić gdziekolwiek. Nie osiągnę co prawda minimum Wielorybowego, bo lubię sobie zjeść np. warzywo w górach, ale i tak spadek niezły. Na 5 dni samodzielnej wędrówki 48 litrów to aż za dużo i do swojej listy dołączyłem sporo rzeczy, których następnym razem nie zabiorę. Szczególnie za dużo żarcia wziąłem (standard), tak że paczka lembasów i pasztet wróciły ze mną do Gdańska. Część sprzętu została po drodze w śmietnikach. Części zabrakło (rękawiczki okazują się być przydatne przy marszu po odsłoniętej grani o 4 rano). Exp leci.

Niezupki
No i właśnie – zdrowe jedzenie na tyle, na ile to możliwe. Regularnie śniadania z warzywem, dźwiganym wytrwale na plecach (papryka, ogórek, cebula) – bo lubię i sprawia mi to przyjemność. 


Makaron własny nie zupkowy, puchy też wysokiej jakości. Nie da się totalnie zdrowo, za to da się z pewną dozą fantazji. Najpierw zużywałem bez sensu wzięty sos boloński w słoiku (nauka), ale potem: mielonka po chińsku z grzybami mun, podtopiony  ser wędzony w sosie słodko-kwaśnym z oregano. Zabawa, można się realizować w gotowaniu i w górach.


Budżet
Pięć dni to 200zł, z czego koszty zmienne (żarcie, butla) – 85zł. Reszta (transport, mapa i część sprzętu), czyli koszty stałe – 115zł, czyli tania skalowalność całej wyprawy do dwóch tygodni, trzech tygodni, miesiąca… Nie po samych Czechach oczywiście. Część powrotu stopem, z Opola tani bilet PKP. Akurat z tym to była pułapka, bo przesiadka w Częstochowie okazała się być załapaniem na specjalny pociąg podstawiany dla pielgrzymki – 10 godzin w pociągu a la skm z tłumem ludzi.

Samodzielność
Czemu sam? Bo jest wolność. Bo jest odpowiedzialność. Nie ma kogo się zapytać o drogę na szlaku, czy sądzi że teraz w lewo czy w prawo. Ale i nie trzeba się nikogo pytać gdzie wolałby iść. Nie ma kto poratować workiem na śmieci czy zapasowymi bateriami do latarki, jeśli się o tym samemu nie pomyśli. Nie ma z kim porozmawiać, ale nie ma i kto narzekać. Robi się miejsce na myśli, potok myśli w wędrówce, zasypiając, wstając. Będąc sam człowiek samego siebie poznaje bardzo dobrze. Oprócz tego, umiejąc wędrować samotnie nie jest się zależnym czy akurat znajdzie się ktoś chętny jechać w góry czy nie.


Wszystko ma swoje plusy i minusy, ostatnio byłem w górach z ekipą z 26 pGDW, teraz był czas na wędrowanie samemu. Samodzielnie i w pełnej wolności, a przecież o to chodzi. Żeby być tak samowystarczalnym, by móc wędrować samemu i czerpać z tego przyjemność. A potem dobrać kogoś – nie z potrzeby by z kimkolwiek iść, ale z chęci, że chce się z tą osobą dzielić wędrówkę po górach. Zupełnie jak z z życiem.

sobota, 6 sierpnia 2011

Metoda Pantalona

A dokładnie Michaela V. Pantalona, profesora Yale, którą rząd amerykański wdrożył wśród lekarzy oddziałów ratunkowych. Metoda wywierania wpływu na siebie i na innych w sposób podobno błyskawiczny i trwały, w 6 pytaniach. Miałem przyjemność w czwartek uczestniczyć w Empiku w wykładzie dr Elżbiety Zubrzyckiej, prezes Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego (przesympatyczna osoba o ogromnej wiedzy).

Od początku wydaje się dziwna metoda wywierania wpływu, której przyświeca motto:

Ludzie robią to co chcą i nic innego. Nic w tym złego i nic nam do tego
- dr Elżbieta Zubrzycka

Założenia metody pracy z przekonaniami:

1. Człowiek jest wolną jednostką, która sama o sobie decyduje. Wszelkie „przekonanie” technikami perswazji bez sięgnięcia głębiej jest tylko krótkotrwałe.

2. Kolejne, odważne założenie – człowiek sam siebie zna najlepiej i tylko on sam jest w stanie siebie do czegoś przekonać.

3. Najodważniejsze z założeń – skoro proponujemy pozytywną i korzystną zmianę (oho, etyka), to myślący człowiek zobaczy w tym wartość. My tylko musimy mu pomóc przemyśleć tę sprawę.

To, co mnie bardzo cieszy, to że wolność i autonomia jednostki jest coraz bardziej powszechna w świetle psychologii i liczne badania wykazują, że  m y ś l e n i e  oraz  r e f l e k s j a  najlepszymi metodami są. Tylko trzeba jak najwięcej ludzi uczyć myśleć samodzielnie i znajdować czas na refleksję nad własnymi wartościami i wyborami życiowymi. Odchodzi w niepamięć system behawioralny oparty na karach i nagrodach, który - jak wielokrotnie udowadniano – w większości przypadków jest nieskuteczny i nie wywiera trwałej zmiany zachowania. Jedno co smuci, to to że w harcerstwie nadal jest on stosowany – pompki, karniaki, fikcyjne punkty w rywalizacji zastępów, saperki, polary i wycieczki zagraniczne. Wychowawcze zło wcielone, na moje.

Ale nie o przekonywanie innych tu chodzi, tylko przede wszystkim o pracę nad sobą – bo do tego moim zdaniem ta metoda świetnie się nadaje. Do rzeczy, jak to działa. Wybieramy jakąś zmianę, którą chcielibyśmy, moglibyśmy albo rozważamy do wprowadzenia, nawet czysto hipotetycznie.  I lecimy z 6 pytaniami:

1. Dlaczego mógłbym chcieć wprowadzić tę zmianę?       

Kilka minut na wypisanie na kartce powodów – już otwiera głowę na sprawdzenie tego drugiego punktu widzenia. Nie „dlaczego chcę” ale „dlaczego ewentualnie mógłbym chcieć” – mały kroczek w kierunku otwarcia.

2.  Jak, w skali od 1 do 10, jestem zmotywowany by wprowadzić tę zmianę?

3. Dlaczego nie wybrałem mniejszej liczby?

Ha – mniejszej. Znowu pozytywnie, bo szukamy znowu tego co mogłoby być pozytywne we wprowadzeniu zmiany. Gdyby poprzednia liczba to było 1, to pytanie brzmiałoby „Co powinno się stać bym dał 2?"

4. Jakie byłyby pozytywne skutki tej zmiany?

5. Dlaczego te skutki są dla mnie ważne?

To kluczowe pytanie, odnoszące się do wartości. Jest ono pogłębiane, zadawane do 5 razy, jak bycie pytanym przez małe dziecko. Dam przykład – ja na warsztat wziąłem sobie systematyczne wypełnianie obowiązków z wyprzedzeniem, nie na ostatnią chwilę. Skutkowałoby to czasem na realizację pasji i planów poza obowiązkami.

- Dlaczego to dla mnie ważne?

- By żyć wolnym życiem i robić to co chcę. Dla spokoju wewnętrznego i braku frustracji ze ciągle coś jest do zrobienia.

- Dlaczego to dla mnie ważne?

- Bo chcę być wolny i to dla mnie nadrzędna wartość.

- Dlaczego to dla mnie ważne?

- Bo tak ma wyglądać moje życie.

- Dlaczego to dla mnie ważne?

- Bo wtedy będę całkiem szczęśliwy.

Dobra, głębiej się nie da. Nie jestem pewien czy to dobrze przeprowadziłem, ale dotarłem do tego, że wypełniając obowiązki z wyprzedzeniem i według planu będę szczęśliwy, a nierobienie tego prowadzi do czegoś wręcz odwrotnego. Banał (jak całość psychologii).

6. Jaki byłby teraz następny krok?

Psychologiczny standard – akcja od razu, czyli zabierz się za to od razu i zacznij od pierwszego, małego kroku w tę stronę. Pantalon radzi zrobić także plan działania, spisać kontrakt Ja-Ja, o tym jak wyglądać będzie wprowadzenie zmiany. SMARTowo i konkretnie, z prawniczą wręcz dokładnością. Ale bez kar i wynagrodzeń umownych – to nie behawioryzm. Robimy, bo chcemy, bo nam na tym zależy. Decyzja na czas określony – tydzień, miesiąc – nie „już nigdy”, „już zawsze”, „do końca życia”.

I najważniejsze – jak dojdziemy do tego, że nie chcemy (my albo ktoś) wprowadzać danej zmiany, nie jest nam potrzebna – to nie wprowadzamy. I koniec. Przemyśleliśmy sprawę, przetrawiliśmy dokładnie czy jest spójna z naszymi wartościami, czy miałaby pozytywne skutki w naszym życiu. Jeśli nie przekonaliśmy sami siebie, to zmiana nie jest warta tego by ją wprowadzać. Można do rozważań wrócić za miesiąc, kwartał, pół roku. Może do głowy przyjdą nam inne argumenty. Ale wprowadzanie bez pełnego przekonania ze chcemy skończy się tylko kolejną niby-chęcią wprowadzenia zmiany, której nie wprowadzamy, a „powinniśmy”. I złe samopoczucie.

Ogólnie pozytywna, fajna metoda na pomyślenie i poukładanie sobie w głowie wartości. Rzadko na to znajdujemy czas, rzadko o tym myślimy, rzadko sięgamy w głąb – a warto.

środa, 3 sierpnia 2011

Strzeż się braku pociągu

Jest coś symbolicznego w pociągach, a przynajmniej ja tak mam w psysze. Dziś dzień wybitnie pociągowy - zapitol na 9:51 na peron, bilet kupiony w ostatniej chwili, bieg z plecakiem. Pierwsza klasa zamieniona na drugą (ha, rynek zweryfikował co jest potrzebne!). Czterdzieści minut w Tczewie, słońce kanapki i Lema "Dzienniki gwiazdowe" pożyczone od Żółwia. Pociąg do Czerska wspólnie z ekipą Woodstockowiczów. Aż głupio gdy człowiek wybrzydza na swój plecak, a tu ekipa jedzie jeszcze z zewnętrznymi rurkowymi stelażami albo z plecakami typu worek. No ale przyszedł z Zakopca nowy mój plecak, nie zamierzam się nim nie cieszyć z tego powodu.

Ludzie jakoś chętniej rozmawiają ze sobą w pociągach dalekobieżnych. W SKMkach każdy słuchawki, telefon i trzaskają smsy. A w dalekobieżnych - ot, postrzeganie Polaków na przestrzeni wieków przez inne narody. Ot, życie na dwa domy Tczew-Londyn i jak to pogodzić. Ot, rabowanie namiotów porzuconych przez Niemców po Woodstocku. Coś jest innego w dalekobieżnych, że łatwiej się poznać.

Cztery godziny badania i trzy godziny z powrotem. Słońce na peronie w Czersku (skąd foto), krawężnik. Przedział rowerowy i fantastyczne pomysły Lema. Były skazaniec po przesiadce w Tczewie, ludzie składający się na bilet dla niego, bo nie miał. Konduktor żartujący ze stadkiem nastolatek, w końcu zeswatał je z panami siedzącymi nieco dalej, nawet pomógł przenieść walizki, by sfinalizować love story. Masa historii zupełnie obcych ludzi, które poznaje się w ciągu krótkiej podróży (czym jest godzina? jak ją marnotrawi się w domu?).


Zakodowało mi się przez lata jazdy pociągami na wakacje i święta do Białegostoku: pociąg to zostawienie problemów na chwilę za sobą. Zostawienie pewnego fragmentu życia, wycinku świata, przeniesienie się gdzie indziej na tydzień-dwa. Samochody tak na mnie jakoś nie działają. 

Więc nie "strzeż się pociągu!" a "strzeż się, gdy brak pociągu!". Brak czasu na nabranie dystansu do wycinka świata, którym żyjemy na co dzień. Brak odmiany raz na jakiś czas. Brak poznania historii nieznanych dotąd ludzi. Poszerzenia naszego świata o inne punkty widzenia, inne historie, a u celu podróży - o inne miejsca. 

A gdy przyjdzie czas, bo czasem na to pora -
Niech znajdzie się pół toru, albo i z półtora.

Niedługo jeszcze więcej pociągów - i o to chodzi.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

O tempora!

Wyznawana przeze mnie zasada znów dała o sobie znać:

The best way to learn is to teach.
- Frank Oppenheimer

Przy okazji prac nad podręcznikiem szkoleniowym dla pozarządówek odświeżałem sobie wiedzę z dziedziny organizacji pracy i organizacji czasu. A to jakieś Pareto, a to ABC, macierz Eisenhowera, efekt piły… Wszystko mądre, tylko dlaczego do cholery o tym zapomniałem?

Gorszy pieniądz wypiera lepszy, to i gorsze nawyki wypierają lepsze – tak sobie tłumaczę. No i łatwiej przyzwyczaić się do jakiś głupot w stylu sprawdzanie Fejsa, niż kultywować szczytny nawyk prowadzenia listy spraw pilnych i ważnych. Szczególnie od pożeraczy czasu łatwo się uzależnić (mi).

Błędy w zarządzaniu czasem w małej skali przekładają się na błędy w średniej, a te na błędy w dużej – oby do tego nie dopuścić. Więc czasem warto poświęcić czas, by pomyśleć o swoim czasie – i w danej chwili i o tym jaki chciałbym, żeby był docelowo. Ja tak co pół roku muszę gruntownie wszystko sobie przemyśliwywać, to pomaga korygować kierunek, jak się spłynie z kursu (latarnie morskie czy kie licho?).

Do celów pisania fragmentu o planowaniu swojej drogi zdarzyło mi się zakupić online artykuł „Czego chcę, co muszę” pani Marii Król-Fijewskiej. Kilka złotych z komórki, a refleksja jest. Niby banał, ale przecież życie jest banalnie proste – tylko my sobie je komplikujemy. No i dobra – banalny artykuł. O tym, że niewielu ludzi myśli jak chciałoby żeby wyglądało ich życie, niewielu konstruuje sobie cele życiowe (nawet pani psycholog co to pisała, sama przyłapała się na tym że nie tak prosto odpowiedzieć jej na te pytania). I nie tam jakieś plany z analizami – prosty pomysł. A i tego ludzie nie znają.

A strategia (w tym życia) powinna być do wyrecytowania po ciemku i z zamkniętymi oczami. Tak jak znam pięć celów leżących u podstaw strategii naszej Chorągwi Harcerzy, tak powinienem umieć powiedzieć pięć celów jakie przyświecają mojemu życiu. Albo trzy główne wartości – to za Blanchardem i jego „Zarzadzaniem przez wartości”, polecam ogromnie.

Nie elaborat, milion marzeń, milion pól. Nie coś zgapionego typu spłodzić syna, zbudować dom, bla bla bla. Nie 100 marzeń, które kiedyś przerabiałem z chłopakami (i z GDW, i na Borneo), choć to fajne, ciekawe i kreatywne. Coś zwięzłego, inspirującego i od siebie. No to jest quest.

A jeszcze walnę cytat co go wyszukałem po długim kopaniu (w ogóle cytaty są fajne):

Niech każdy będzie panem swego czasu.
- William Shakespeare, Makbet