sobota, 29 października 2011

W akacje

Dobry pomysł na przeprojektowanie. Pomyśleć o idealnym czasie w czasie Twojego dnia, tygodnia, miesiąca, roku, wakacji czy niewakacji.

Siedzieć w kawiarni z tanim sokiem. Słuchać muzyki, którą kocham. Myśleć i pisać, trawić i tworzyć. I to, że nie ma wifi i tego całego świata, który to rozmywa, rozcieńcza wrażenia w zgiełku, w wiecznej obecności w NieTu. W tym, czym zaraz trzeba będzie się zająć. W tym, co jest daleko po drugiej stronie kabelka.

Na skraju drogi gotować sobie jedzenie na kuchence gazowej. Kilometry w nogach, historie w pamięci, obrazy w aparacie. Być Teraz i być Jutro – tyle maks. Nie „za miesiąc mam…”, „za tydzień muszę…”, „do przyszłej środy…”.

Jak żyć tak jak się chce? Panie premierze, no jak żyć?

To dobre zadanie domowe, które nieustannie trzeba odrabiać. Żeby to życie nie było przetykaniem sprintu – praca do nocy albo do rana, milion spraw – dociągnąć do hardkorowego resetu urlopując z dala od wszystkiego. Żeby nie było dwóch żyć.

Żeby po okresie „obowiązkowej” bryndzy nie trzeba było sobie robić „wakacji” czy „urlopu”.

What you’ll do today is just preparing to plan
With frustration – your leisure, your once-in-time occasion,
Working three-six-five to have one week of vacation.
- Close down my head, VI.2011

Uspójnienie życia między tym co w wakacje a tym na co dzień – chyba najważniejsze wyzwanie. Nadanie jednego, spójnego kształtu, kierunku. Nie „gaszenie pożarów” i reagowanie na to co się dzieje, a raczej kształtowanie tego. Nie „ładowanie baterii” raz na rok, raz na pół – a po prostu nie rozładowywanie ich.

Instead of wondering when your next vacation is, maybe you should set up a life you don't need to escape from.
- Seth Godin

Tymczasem mam wrażenie, że to właśnie gdzieś umyka. Wielu ludziom, nie tylko mi. Przekładanie życia na później, „tylko dociągnę to do końca i już będzie spokój”, „teraz trochę przycisnę ale potem odpocznę”, „no na razie sobie odpuszczę X, ale jak się zrobi mniej do roboty to wrócę do tego”. Czasem myślę, że to najbardziej podstępny z toków myślenia. Bo rybaki (gdzieśtam w przeszłych postach).

Spróbujcie jechać sprintem 100m, truchtem 100m, sprintem 100m… Ja nazywam to murder-run, czasem stosuję. Na lekko normalnie przebiegam 8-10km. Murder-runem pocisnę może z 2km.

Spójność życia w pożądanym kształcie, na codzień. Tego trzeba. Jeden, dobry kierunek.

It is only possible to live happily-ever-after on a day-to-day basis.
- Margaret Bonnano

poniedziałek, 24 października 2011

Beskid Śląski

Dobra, jak się szybko nie napisze to potem wszystko umyka. A tego w Śląskim, mimo że krótko, to było sporo. Tym razem tryb relacji tematyczno-chronologiczny, a niech tam!
Tylko 30 godzin w górach, a było wszystko.

Szybka zmiana

Nieprzespana noc z czwartku na piątek – cisnąłem raport z badania. Dzień w Krakowie, wieczorem koncert Wilsona,  a w nocy z piątku na sobotę jazda osobówką, z przesiadką o 4. Rezultat – zamiast w Węgierskiej Górce obudziłem się przed Zwardoniem, kilkanaście kilometrów dalej. No to szybka zmiana planów, pod Baranią podchodzę od południa nie od wschodu


Samarytańska pomoc

Wyprzedzam dwie turystki to uprzejmie się pytam, czy też na Baranią (wiele więcej możliwości na tym szlaku na północ od Zwardonia nie ma, ale jest o co gębę roztworzyć). A one że nie, na Wielką Raczę. Ja oczy w kłąb, hmm. Sięgam po mapę. Wielka Racza jak byk na południe od Zwardonia i to ładny kawał.

- Bo myśmy chciały sobie niebieskim drogę skrócić… - tylko nie w tę stronę skróciły.

Kompas, drodzy państwo, kompas!


Stróż pies

Dalej za Koniakowem dołączył do mnie pies, kroczący przede mną przez dobre trzy kilometry. Zatrzymywał się i czekał, kiedy ja robiłem fotki. Szedł dalej, kiedy ja szedłem dalej. Odganiał inne psy, szczekające na mnie. Ot, dobry strażnik.


Porywacze mielonek

Pod wieczór osiadłem na Malinowskiej Skale, gotowy do nocy w okolicy. Siedzę jeszcze na drodze dla niepoznaki, zaczynam gotować strawę – makaron, mielona, sosik chiński zakupiony w Krakowie. Lubieżnie konsumuję prawie do końca, kiedy tuż obok mnie materializują się dwa psy. Tak jakieś 3 metry. Widocznie głodne. Trochę przydygany zaprosiłem je do stołu, oferując prawie pustą puszkę po mielonce i trochę makaronu. W końcu jakoś się dogadaliśmy, po posiłku każdy poszedł w swoją stronę.


Costa Brava

Niby do minus sześciu komfort – jednak nie. Nad ranem: „nigdy więcej nie śpię w namiocie w górach przy minusowej!”


Wschód

Otworzyłem wejście namiotu i zmiana na: „kiedy następny raz śpię w namiocie w górach przy minusowej?”. Niesamowite leżenie przez kilkadziesiąt minut i obserwacja jak rozwija się podniebna i naniebna sytuacja. Żadna fota tego nie uchwyci.



Filmik też.


Napór

Po 12-tej zszedłem do Szczyrku i zaczęło się robić ciasno. Niebawem pociąg z Bielska-Białej, a między mną a stacją masyw Klimczoka. W dodatku koniec batonów, koniec wody. Dwie godziny na 10 kilometrów i jakieś 700m podejść, no nie jest tragicznie – ale tempo trzeba niezłe narzucić. Udało się, w sam raz na busik do centrum. Hamburgs (prawie ślunska golonko) i pociąg.


Standardowo, fotony na Picasie.

Konkluzja końcowa - w góry nigdy nie jest za daleko i za długo jechać, nawet na 30 godzin wędrówki. 

czwartek, 20 października 2011

Poszukiwania w górach

Góry dają człowiekowi, poprzez zdobywanie wzniesień nieograniczony kontakt z przyrodą – poczucie wewnętrznego wyzwolenia, oczyszczenia, niezależności.

 Kto chce naprawdę odnaleźć samego siebie, musi nauczyć się obcowania z przyrodą.
- Jan Paweł II


Może dlatego ciągle góry i góry. Może dlatego odejście od technologii, a zwrócenie się ku przyrodzie. Może dlatego niezrozumienie dla świata opartego na innych wartościach, innych dążeniach, innej hierarchii.

Za chwilę koncert Stevena Wilsona, Beskid i szukanie. 

Może znajdowanie? W czym? W podróży? W muzyce? W górach? W samotności? W dali? W nie-tym-co-jest? W pustce? W ciszy? Dużo miejsc na szukanie.

Jeśli chcesz znaleźć źródło musisz iść w góry, pod prąd,
Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj,
Wiesz, że ono musi tu gdzieś być…
Strumieniu, leśny strumieniu, odsłoń mi tajemnicę swego początku.
- Jan Paweł II

Źródło, sedno, sens. Ukryty i niedogoniony jeszcze, ale widoczny na horyzoncie. Jeszcze do odszukania, jeszcze do odnalezienia.

Szukam, szukania mi trzeba
- Wojtek Bellon (Wolna Grupa Bukowina), Sielanka o domu

Szukanie za horyzontem, ale horyzont daleko. Jak w Alive, gdy pod koniec Parrado i Canessa po dwóch miesiącach od katastrofy ich samolotu w Andach i trzech dniach wędrówki w poszukiwaniu drogi z gór wchodzą na szczyt... i widzą tylko kolejne góry. Jak okiem sięgnąć.

- Mountains... nothing but mountains! We've had it! We've completely had it!
- No we haven't. Going through these mountains, somewhere there's a green valley. See those mountains? There's no snow on them.
- These mountains are 50 miles away! You think you can walk 50 miles?!
- If we have to, we will.
John Patrick Shanley, Alive

Ale to akurat taka negatywna metafora gór... choć i takie są potrzebne. Na razie podładowanie akumulatorów kolejną wyprawą. Tylko w ślad za intensywnym ładowaniem póki co idzie równie intensywne rozładowanie...Work hard and play hard. Na dłuższą metę to nie działa.

O, jak trzeba mi piękna gór
I myśli bezmyślnej nicości
(...) i życia w teraźniejszości
- Zuza Sołtys, Jak trzeba mi piękna gór


Może dla mnie tylko w górach, tylko w bezmyślnych myślach, które tam przywiozę ze sobą, które tam się urodzą, które zostawię na progu gór, jest odpowiedź? Każdy ma swoją, ukrytą w "swoim" miejscu.

wtorek, 18 października 2011

Rewolucja u drzwi?

Temat czekał u mnie na opisanie, aż wreszcie Oburzeni go wywlekli. 950 miast, 80 krajów.

Teza wstępna: Kapitalizm się nie sprawdza. Wolność gospodarcza się nie sprawdza. Liberalizm ekonomiczny się nie sprawdza.

Z jednej strony jestem skrajnym wolnorynkowcem – uwielbiam tezy Miltona Friedmana,  Rona Paula, a w Polsce podejście Korwin-Mikkego czy Wojciecha Cejrowskiego. Wolność gospodarcza, zniesienie ograniczeń państwa, restrykcji hamujących inicjatywę indywidualna. Własność i swoboda wyboru jako podstawa wszystkiego.

Człowiek chce jeździć samochodem bez pasów – proszę bardzo. Zginie – jego wina. Ktoś nie chce mieć publicznej opieki zdrowotnej – niech nie płaci, proszę bardzo. Zachorujesz – martw się i kombinuj z prywatną. Chcesz ściąć drzewo na swojej posesji – proszę bardzo, ścinaj. Nie chcesz zatrudniać kobiet w swojej firmie – Twoje prawo. Jeśli to odbije się na wynikach Twojej firmy – to Twoja sprawa. Itp. itd. Wolność decydowania o swojej osobie, o swojej własności.

Wolność mojej pięści jest ograniczona bliskością Twojego nosa.
- jedno z powiedzeń libertarianizmu

W skrócie - nikomu nic do moich decyzji, mojego zdrowia czy moich pieniędzy. Nie uszczęśliwiajcie mnie na siłę.

Z drugiej strony – filmy takie jak Inside Job ( o źródłach bieżącego kryzysu),  The Yes Men Fix the World (o niewłaściwym bądź wręcz zbrodniczym postępowaniu korporacji), czy książki jak No Logo Naomi Klein... Pokazują, że coś jest nie tak z systemem wolnorynkowym. Że zupełna wolność i brak kontroli wychodzi bokiem, bo wolny rynek nie wszystko jest w stanie zweryfikować – a przynajmniej nie w krótkim okresie. Bo zanim rynek się skuma i srogo odpłaci takiemu Nike’owi, który produkuje w sweatshopach w Azji czy Shellowi, który niszczy plemienne ziemie Ogoni, to prezesi się zmienią. Akcjonariusze spieniężą zyski. Firma upadnie, pozostanie tylko ludzka krzywda.


Polecam zarówno obydwa filmy, jak i książkę. Kopię w tego typu źródłach dalej.

Ludzkość rozwija się dzięki chciwości.

What kind of society isn't structured on greed?
- Milton Friedman

To, że ktoś chce mieć więcej, lepiej, sprawia, że ludziom się chce tworzyć. Brak czegoś motywuje do poszukiwania rozwiązań. Prawo do posiadania i chęć posiadania dużo jest motorem do rozwoju gospodarki kapitalistycznej – a zarazem jego największą i krytyczną wadą.

Co innego dojście ze stanu „-1” – braku, realnej potrzeby - do stanu „0” – równowagi, a co innego ze stanu „0” do stanu „+1” – zbytku, nadmiaru. W tym pierwszym przypadku łatamy dziury – gdy brak jest jedzenia, mieszkania, podstawowych rzeczy. Świat zachodni ma ten etap w znaczącej większości za sobą.

W drugim przypadku mamy podstawowe dobra do egzystencji – ale idziemy dalej. Po co wystarczająco zarabiać – lepiej milion dolarów (byle nie robaczywe). Trzy miliony rocznie. Wielka chata, jacht. Ok – ale w którymś momencie przekraczamy granicę. Jak nie prawa (bo to kosztuje), to etyki. Gdy głównym motorem jest pieniądz, a nie doing the right thing, to łatwo o wykroczenia. Nie przeciwko ONZ tylko przeciwko człowieczeństwu.


Obawiam się, że zniesienie restrykcji i kontroli nad poczynaniami przedsiębiorstw i przedsiębiorców zaprowadzi nas donikąd. Bo natura ludzka i chęć posiadania wypaczy tę wolność. Etyki i doing the right thing nie wymusimy prawem. Na przepis znajdzie się obejście. Na prawo, które każe np. Union Carbide zrekompensować straty za awarię w fabryce w 1984, gdzie zginęło ok. 20 tys. ludzi, znajdą się prawnicy. A pieniądze nie wynagrodzą cudzego życia poświęconego w imię pieniądza (cięcia kosztów, związane m.in. z bezpieczeństwem).

Chciwość bankierów doprowadza do kryzysu, za który płacimy wszyscy. To nie, że im brakowało na chleb. Im brakowało na dziesiąty samochód i piętnasty apartament.


Nie ze wszystkimi postulatami (o ile można jakieś skonkretyzować) Oburzonych się zgadzam – niektóre są na maksa socjalistyczne, bo domagać się zapewnienia pracy czy opieki zdrowotnej… Nie uważam za słuszne. Ktoś za to musi zapłacić przecież. Nie tędy droga, drogą nie jest odwrócenie teraz z kolei do lewicowych poglądów. Ale dobrze, że ludzie powoli kumają, że coś jest nie tak z tym systemem.


Za kapitalizm bez etyki serdecznie dziękuję. Za socjalizm ograniczający moją wolność też dziękuję. I nie chcę wybierać między tymi dwoma systemami. Czuję, że potrzebne jest coś nowego. Coś, na czego krawędzi być może jesteśmy. Coraz silniejsze ruchy obywatelskie, proetyczne, sektor pozarządowy, filozofie minimalistyczne, alterglobalistyczne i antykonsumpcjonistyczne... Radykalizowanie stosunku do rozluźnienia poglądów obyczajowych, krytyka powszechnej poprawności politycznej... Wiele kierunków.


Na szczęście antykorporacyjni i prodemokratyczni aktywiści nie prowadzą żadnej straszącej ogniem piekielnym krucjaty. Z  z a s a d y  występują przeciwko systemom scentralizowanej władzy i są równie krytyczni wobec lewicowych rozwiązań typu "to samo jest dobre dla wszystkich", co prawicowej logiki rynku. Często mówi się z lekceważeniem, że ruchowi temu brakuje ideologii, uniwersalnego przesłania, planu generalnego. (...) Co to będzie? Dziesięciopunktowy plan? Nowa doktryna polityczna? 

Niewykluczone, że będzie to coś całkiem nowego. Nie żadna wyświechtana ideologia zaciekłej walki z fundamentalizmem, czy to wolnorynkowym, czy islamskim, lecz plan chronienia wielu możliwości i rozwoju wielu światów, bo świat, jak mówią zapatyści, zawiera w sobie wiele światów.
- Naomi Klein, No Logo

Rewolucja u drzwi?

piątek, 14 października 2011

Ryzyko i rybaki

- Panie, co pan, z jedną rybą do domu wracasz? Toż dopiero ranek! Nie biorą czy kie licho?

- Biorą panie aż miło. Ale na co mi więcej? Przedwczoraj złapałem jedną, to na trzy dni na obiad starczy, zupa fest. Te co wczoraj i dzisiaj złapałem, to sprzedam na targu i kupię sobie buty.

- No ale co będziesz pan robił przez resztę dnia?

- Leżał i odpoczywał, przecież piękne słońce.

- Jak tak biorą, to ja bym stał cały dzień i nałowił z piętnaście ryb.

- Ano można. I co z nimi?

- Sprzedałbym. Pół roku takiej pracy i kuter bym kupił, to i sto ryb dziennie bym łowił na morzu.

- Pewnie, rybów u nas dostatek… A co z nimi wszystkimi?

- Po roku to bym całą flotę miał, zatrudniał ludzi, magazyny, chłodnie… A za pięć lat miałbym istne rybne imperium!

- I co wtedy będzie pan robił?

- Leżał i odpoczywał w słońcu!

- …

Znana storyjka, przypomniana mi ostatnio przez Maćka. Z drugiej strony, bajka o mrówce co gromadziła zapasy, a pasikonik się bawił całe lato. Przyszła zima, mrówka miała co jeść a pasikonik zdechł.

Kwestia analizy ryzyka w stosunku do celu. Ostatecznym celem „życia” obu osób było leżeć w słońcu i odpoczywać. Co, jak rybak połamie rękę i nie będzie mógł łowić? Głód i ubóstwo – albo zmiana (zbiory grzybów czy malowanie ludziom płotów). Co, jak zachoruje i będzie musiał leżeć w łóżku – głód, ubóstwo i śmierć.

Co, jak drugi z rybaków połamie rękę i nie będzie mógł łowić? Będzie miał odłożone na tyle dużo, że przejdzie przez to. Co, jak zachoruje i będzie musiał leżeć w łóżku – przejdzie czas choroby dzięki oszczędnościom.

Co, jak po czterech latach obaj zginą w wypadku pociągu, którym jechali do miasta? Pierwszy przeżył cztery lata leżąc w słońcu i odpoczywając. Drugi – pracując na przyszłą realizację celu, która nigdy nie będzie mu dana.

Co, jak pierwszy straci majątek (kradzież, włamanie)? Głód i ubóstwo albo zmiana. W kilka dni zarobi na nową wędkę. Co, jak drugi straci majątek (nieuczciwy wspólnik, zły kontrakt, pozew o odszkodowanie)? Zaczyna od zera budowanie rybnego imperium lub cofa się o kilka lat w realizacji swojego celu.

I tu zwodniczość planu rentierskiego, jeśli nie jest quick enough. Niby droga do wolności, bierny dochód, ale...

Spędzanie czasu na zabezpieczaniu się na wszystkie ewentualności może skutkować tym, że nie ma czasu żyć – a i tak przed wszystkim się nie zabezpieczymy i szlag może trafić cały plan. Tak naszło w trakcie zabezpieczania się w ostatni weekend przed potencjalnym brakiem pracy kiedyś w przyszłości, mimo że dotychczas nie miałem żadnego problemu z jej znalezieniem.

Dziś przynajmniej czas na gitarkę.

poniedziałek, 10 października 2011

Cairngorms

Tym razem relacja nie zagadnieniami, a krok-po-kroku - nie ma co pozostawać w jednej konwencji. Opis trasy, informacje praktyczne, wrażenia.

Poszukiwania tego co nieuczęszczane zaprowadziły nas do szkockiego pasma Cairngorm w Grampianach Wschodnich. Długie rozważania gdzie jechać – zachód z oceanicznymi zatokami wrzynającymi się w ląd, najwyższym szczytem UK Ben Nevis, czy może właśnie wschód ze swoimi pustkowiami i… pustkowiami. W końcu wygrał wschód – właśnie przez to, że jest często pomijany – bo kto by chciał drugi co do wysokości szczyt (skromne 1309m. n.p.m. Ben MacDui). Cóż, wybory - wszystkiego się nie zobaczy, ale wróci się za rok.

W żarcie zaopatrzeni w Biedronce, za to w mapy dopiero w Waterstone w Londynie. Fenomenalne mapy Ordnance Survey 1:25 000, po 8 GBP od sztuki. Niestety, Cairngormy mieszczą nam się dopiero na dwóch takowych (Cairn Gorm & Aviemore oraz Braemar, Tomintoul & Glen Avon). Dokładność wyśmienita, na lepszych jeszcze nie miałem przyjemności chodzić. Dodatkowo - aktualizowane w 2007.


Dzień pierwszy – Loch Batman

Transport pod który podczepiliśmy się z Polski wyrzucił nas w Perth, jakieś 80 mil od miejsca przeznaczenia (Aviemore). Szybkie rozeznanie w info turystycznej – autobus za 5 minut. ”But you won’t make it, it’s all across the town…”. My nie zdążymy? Za 5 minut siedzimy w busie, płacąc haracz w wysokości ok. 14 GBP od osoby za ten dystans. Pomocne info – działają zniżki na Euro 26 (20% zniżki).

W Aviemore kolejny raz do informacji turystycznej po mapkę, zakup Scottish Butter Tablet (monstrualnej wielkości i kaloryczności krówka) i w drogę do Glenmore. Na rozgrzewkę asfalt, po drodze Hilton – oj, zaczyna się komercha… Przechodzimy obok Loch Morlich, w Glenmore zaopatrujemy się w ostatnią potrzebną mapę (1:50 000 na południe od Cairngorm) i ruszamy.



Obchodzimy majestatycznie wyglądający Creag nan Gall (622 m.n.p.m.), jest już koło 18:00. Przechodzimy obok An Lochan Uaine – błękitnowodnego jeziorka, i czujemy że znajdujemy się już w innym świecie. Nazwy wiejące elfem i puste przestrzenie, jakie się przed nami otwierają przywodzą na myśl najlepsze rpgi w stylu Morrowind.


Na nocleg rozkładamy się przy Loch a-Gharbh Choire, wpół zarośniętym jeziorku ochrzczonym przez nas nazwą Loch Batman ze względu na charakterystyczny kształt. Namioty gną się i łopoczą na wietrze, hałasując do rana.


Słowem wyjaśnienia odnośnie gór szkockich – nie ma tam oznaczonych szlaków. Nie ma zakazów i nakazów którędy chodzić, a którędy nie. Nie ma schronisk, ale nie ma i zakazów gdzie nie wolno biwakować. I o to chodzi – wolność, ale i odpowiedzialność. Sam wybierasz trasę i sam sobie jesteś winien, gdy coś jest nie tak.


Należy tylko uważać w okresie od 12 sierpnia do 20 października – ze względu na rykowiska jeleni niektóre drogi (na południe od Cairngorm) mogą być wskazane jako te, którymi należy się przemieszczać.


Dzień drugi – do źródeł Dee

Pociskamy od rana, głodni pierwszej góry. Szybkie spojrzenie od stóp Carn Lochan na Beinne (692 m. n.p.m.) i już wiemy którędy się na nią dostaniemy. Brnąc przez zarośla (wysoki mech, wrzosy i inne zielsko, bo drzew w całych tych górach to niewiele) dochodzimy do Stac na h-lolaire, gdzie Cairnogormy pokazują nam drugie oblicze. To już nie tylko łagodne, łyse pagóry – to także skaliste przepaście i żleby niby w Tatrach. Na dodatek z komina zaczyna wiać tak, że trudno utrzymać się na nogach. Jesteśmy na 700-metrach, a wieje jak na Babiej w czerwcu (jakieś 70km/h).



Wbrew wiatrowi przez Sron a’ Cha-no wbijamy się coraz wyżej. Omijamy Cnap Coire na Spreidhe (1150 m.n.p.m.) i docieramy do tytułowego Cairn Gorm (1244m.n.p.m.). Do tego momentu spotkaliśmy jedną osobę, siwego Szkota samotnie przemierzającego góry. Na Cairn Gorm jest już nieco więcej ludzi. Wiatr też coraz potężniejszy, mimo że cała reszta składników pogody wyśmienita.




Ciskamy dalej – przez Stob Coire an t-Sneachda (1176 m.n.p.m.). Jak zdążyliście się zorientować, komunikacja i ustalanie trasy jest stosunkowo ciężkie przy tego typu nazwach, często byliśmy zmuszeni do używania barbarzyńskiego „Tam” i „Tędy” w miejsce pięknych gaelickich nazw.




Wielki płaskowyż za Cairn Lochan (1215m.n.p.m.) doprowadza nas do wąwozu Lairig Ghru.



Teoretycznie w dół ma być jakaś droga, w praktyce musimy ją sobie sami wyznaczyć 300-metrowym kamienistym żlebem. Robi się deczko niewesoło, kiedy jeszcze słoncze zaczyna się chować – no ale trzeba pociskać. Zejście na dno wąwozu kończy się dwoma parami spodni porwanymi na tyłku i niewielkim przetarciem w dnie nowego plecaka, co boli najbardziej.




Na dole docieramy do źródeł  rzeki Dee, ku uciesze odnajdujemy wiatrołap około 0,5m wysokości, za którym gotujemy jedzenie i upychamy trzyosobowy namiot na czterech facetów. Full gejoza, ale drugi się nie mieści, a wiater hula elegancko. Dość powiedzieć, że stelaż w namiocie mimo wiatrołapu mam do wymiany.


W sumie trochę dyga była czy jak zacznie padać to nas nie zaleje... ale nie padało ani kroplami ani kamieniami z góry.


Dzień trzeci i czwarty – brody

W dół rzeki Dee, dolina rozszerza się. Pogoda dalej wietrzna, zaczyna trochę się chmurzyć. Pierwszy raz (i jedyny, jak ma się okazać) lekko kropi, ale po 20 minutach przestaje. Ablucje w potoku, hobbickie śniadanie (za dużo żarcia na plecach nieśliśmy, trzeba było zacząć to pędem zjadać). Spotykamy 2-3 samotnych Szkotów i dwie większe grupy – oho, tłok się robi.


Dolina Dee jest dość popularna, ze względu na widoki otaczających ją ścian. Szczególnie polecany jest The Devils Point (1004 m.n.p.m.), na pewno świetny widok na dorzecze. Rezygnujemy z niego jednak, zaczyna nam się spieszyć, a poza tym schowany jest za chmurami, to i tak zero widoków. Mocno żal odpuszczenia Devila, ale decyduję że musimy mieć i tak rezerwę czasową. Na autobus kolejnego dnia o 12:00 nie mamy prawa się spóźnić, bo kolejny jest o 19:00 – a o 19:00 to z Edynburga wyrusza już nasz transport do Polski, szkoda by przegapić.

Ciskamy dalej wzdłuż rzeki, góry zamieniają się we wzgórza, wieje nudą. Decyzja – przeprawiamy się przez rzekę i ciśniemy zobaczyć pierwszy w trakcie wyjazdu las (istna puszcza 300 x 100 metrów).




Przygoda przeprawy, fajnie. Zaraz kolejna. I jeszcze jedna. I zaraz jeszcze jedna. Rezerwa czasowa nam topnieje, bo każda przeprawa to 20-30 minut (buty a czasem spodnie, przejście, suszenie, talkowanie…). Dwie godziny i robimy jakieś 2 kilometry może, słońce zaczyna się chować a my mamy do Pitlochry (skąd autobus do Edynburga) jakieś 30-40 kilometrów.


Przekraczamy granicę zlewni i zarazem pasma. Według różnych wersji jesteśmy albo w Atholl and East Drumochter Hills, albo po prostu w Glen Tilt (nazwa doliny, którą ciśniemy). Krajobraz zmienia się diametralnie – żółte trawy ustępują miejsca zielonym stokom, pełnym wrzosów i krzaczków. Robi się kolorowo, w ostrych żlebach rosną drzewa liściaste. Przepiękna dolina, aż trudno opisać a na zdjęcia było już deczko ciemno. Wchodzimy na teren rykowisk jeleni, na szczęście Glen Tilt nie przeszkadza w rozpłodzie zwierzaków.




Zapada zmrok, gdy pozostaje nam jeszcze solidny kawał drogi do Blair Atholl (przystanku przed Pitlochry). Wyciągamy czołówki i napieramy dalej, tylko na chwilę zatrzymując się skonsumować smażony boczek z makaronem. Koło północy dwie godziny kimy przy drodze, co by odzyskać animuszu trochę i ciskamy do 7:00. Słońce wschodzi, a my rozkładamy maty i śpiwory przy drodze na krótkie uzupełnienie snu.



Budzę się, gdy obok przejeżdżają strażnicy parku. Zamiast odżegnywać nas od meneli radośnie machają do nas i jadą dalej. Zbieramy się, na autobus z Blair Atholl do Pitlochry taki „podmiejski” za 1,60 GBP od osoby bez zniżek – 5 mil, a potem z Pitlochry do Edynburga – ulgowe 12 GBP za 70 mil.

Co ciekawe – ceny sprzętu outdoor. O ile wszystko kosztuje mniej więcej tyle co u nas, tylko waluta inna – 1 funt za wodę mineralną, 1,70 funta za chleb – to sprzęt outdoorowy po przeliczeniu na nasze wychodził nam całkiem przyzwoicie.

Ogólne wrażenia – w miastach sroga, twarda architektura z kamienia – klimat nieziemski. Ludzie przyjaźni jak chyba nigdzie – każdy zagadywał i wdawał się w dłuższą pogawędkę. Rzadko kiedy na szlaku czy w mieście kończyło się na zwykłym „good morning”. W górach – dzikość i wolność. Pogoda świetna, tylko wiater hulał – ale wolę to niż deszcz. Trochę pozostaje żal, że tak krótko i że tak mało udało się zrobić, ale szlak przetarty, mapy są – trzeba pocisnąć jeszcze raz na dłuższe szwendanie.

A na koniec - link do wszystkich fotonów - na Picasie, razem z Londynem, Edynburgiem i wszystkim co się działo.

sobota, 8 października 2011

Wybory 2000-ever

Nie, nie będzie łamania ciszy wyborczej, powoli ni ziębią ni grzeją mnie te sprawy. Ważne tylko, żeby ludzie myśleli.

Kontekst:

Tydzień po Szkocji to sen po 4-5 godzin na dobę, komp do 2 w nocy, wstawunek o 7 rano. Rozpoczęcie kursu phm, rada Szczepu, marketingowanie Fjorda, poprawianie rozdziałów do podręcznika dla pozarządówek, przesiewanie fot do pokazu szkockiego.

Mail wczoraj poszedł, że B Rh- jest potrzebne, to dzisiaj dałem się wydoić na świeżutką cieplutką – i to chyba najbardziej bezpośrednio pożyteczna dla kogoś rzecz jaką zrobiłem w tym tygodniu. Zaraz potem biblioteka UG i magisterka do oporu – i przy niej i przy debiutanckim albumie Letters from Silence przemyślenia.

Please I need to get out,
I’m so tired of being tired,
I would die for a ride
- Wawrzyniec Dąbrowski (Letters from Silence), Monday Morning

Ciekawe, że naraz możemy i musimy dokonywać wyborów. Wolność, bo możemy. A niewolność, bo nie możemy wybrać wszystkiego, coś zawsze musimy odrzucić. Na czymś się skoncentrować, czegoś w życiu nie posmakować. Tutaj zawsze przychodzi mi na myśl prosty przykład zimowych gór – ile trzeba razy jeździć na nartach, żeby być freetourowym specjalistą? I czy w tym czasie nie tracimy czasu, w którym moglibyśmy stać się świetnym zimowym wspinaczem?

W pewnym momencie zrozumiałem jednak, że w życiu ważne jest, by całkowicie  poświęcić się tylko jednej pasji. I zdobyłem się na odwagę, by dokonać tego wyboru.
- Denis Urubko

Z jednej strony milion pasji, zainteresowań, ścieżek. Z drugiej, żeby naprawdę coś osiągnąć to trzeba wybrać. I odrzucić. I pogodzić się, że którąś ze ścieżek NIGDY W ŻYCIU nie pójdę, chociaż spokojnie mógłbym.

Wybór drogi zawodowej przez ostatnie lata zaprzątający mnie niemal non stop spowodował, że bardzo słabo ruszyłem muzykę. Na krótką metę sprawdzały się sesje prób od 21 do północy, rano do biura. Jak to ma się do bycia muzykiem tak naprawdę? Nie nagrywam od bardzo dawna, kilka lat temu byłem znacznie bliżej marzenia nagrania płyty – regres marzeń?

You used to play Dylan songs and Van Morrison songs when you first started busking in Dublin, after you left school at the age of 13. Were you a terrible student? 

[
Laughs] No, I was actually in the good class. But luckily my headmaster was a radio DJ and he loved music. Whenever I'd get sent to the office for not paying attention or whatever, he'd say, ''You're a funny one. You can name the bass player on Neil Young's Harvest, you can tell me the tracklisting on Bob Dylan's Street Legal, but you can't tell me the square root of 9. You're obviously using your intelligence in an area that's not academic.'' He was quite smart. He said, ''You love music and you can obviously play, so why don't you start your career now?''

So he was the opposite of every teacher who says that you should stay in school, and music should just be a hobby because it will never get you anywhere in life?

Exactly. He encouraged me to leave school. He said, ''Take your guitar into town and start busking.'' His thing was that busking was where you learned your skills. He said, ''I can't guarantee you'll be famous, but if you start now, then you'll always be able to live from your guitar.'' And he was right. I have.
- wywiad z Glenem Hansardem w Entertainment Weekly

Przemas też kiedyś stwierdził – „tak naprawdę, to nie trzeba znać się na wszystkim. Trzeba być zajebiście dobrym w jednej dziedzinie i to wystarczy.” Można dołożyć do powyższych listę ludzi, którzy są świetni w swoich dziedzinach, w innych kulejąc. I korona z głowy nie spada, a przeciwnie – to ludzie wybitni.

Tymczasem na każdym kroku spotykam się z rozwagą i ważeniem ryzyka. Rzucić studia? "Szkoda, bo przywileje emerytalne, urlopowe." Bo "może kiedyś się przyda." Bo "może kiedyś będziesz żałował." "Ja nie skończyłem i dobrze sobie radzę, ale Ty skończ." "Już tyle w to włożyłeś, to szkoda nie skończyć." Nikt nie potrafi podać żadnego logicznego argumentu. A jednak trwam w tym, co bezpieczniejsze… Why?

W końcu życie nie jest po to, by przeżyć je bezpiecznie. By ubezpieczać się potencjalnym rozwiązaniem na każdą ewentualność, mieć asa na każde jedno ryzyko.

Survival życiowy w wersji light & fast. Idąc w góry można zabrać pięć par spodni na każdą okazję – membranki, krótkie, długie, wzmacniane, softshell czy polar. „Weź polarowe, bo może być zimno”. Tylko czy nie lepiej nauczyć się radzić sobie z jednymi, możliwie najbardziej multifunkcjonalnymi? Trudno to zobrazować, ale górski minimalizm ma dla mnie coś z takiego właśnie podejścia do życia – na wszystko się nie ubezpieczysz, musisz wybrać co do plecaka, co z niego. I potem sobie z tymi wyborami poradzić, nie żałując tego czy innego zestawu. Wybór – ocena – wnioski – wybór – ocena – wnioski.

I tak wszystkiego nie przewidzimy. I tak nie będzie idealnie. I tak na bieżąco trzeba znajdować rozwiązania trudnych sytuacji – to po co bezpieczne wybory?

Wszystkiego nie przewidzę, wszystkiego nie spróbuję.

Tymczasem ja mam za dużo tego, co wynika z historycznych wyborów, miliona zainteresowań, które z czasem zmieniają się w zobowiązania. To ciekawe, wszechstronne - ale nie na długa metę. Osiem godzin pracy w Fjordzie, potem ogarnianie kilku spraw po Altezie, projekty zlecane indywidualnie które są ciekawe i "szkoda ich nie brać", wywiązywanie się z powziętych w przeciągu ostatniego roku zobowiązań, pisanie magisterki nocami. I robi się poranek dnia kolejnego. 

I'm trying to fix myself 
With another cup of coffee
Black
- Wawrzyniec Dąbrowski (Letters from Silence), Monday Morning

Na szczęście coraz więcej wyborów i odrzuceń, coraz więcej decyzji co do kierunku - niedługo zupełna swoboda kształtowania. Odważnie i bez żalu odcinać to co niepotrzebne, chociaż nawet atrakcyjne ("Napiszesz projekt za 10 000zł? Nie"). To co nie pasuje do obrazka.

Winners quit fast, quit often, and quit without guilt
- Seth Godin

Takie rozterki powtórzonego okresu dojrzewania. Tym razem w myśleniu.

czwartek, 6 października 2011

Modnie w Londnie

Długa przerwa w pisaniu na NieIstocie, bo długa wyprawa za mną, a jak tylko wracam do domu to cały czas cos do ogarnięcia (rozpoczął się kurs phm i insze inicjatywy zhr, dalsza walka z mgr, utrzymanie na wzr – trzyliterowce mnie prześladują). Wyprawa przez Niemcy, Holandie, Francję, Londyn i Edynburg w Cairngormy – ale zanim o górach, to ten post sieknę o Londynie, bo to modne ostatnio.

Sławne miasto, w ostatnim czasie sporo znajomych ludzi się tam przewija lub siedzi na stałe. Tłok obrazuje fakt, że z Marysią to się dokładnie rozminąłem w pobycie Londyńskim, niemalże można by było przybić sobie piątkę, gdyby samoloty miały w zwyczaju mijać się z autokarami.

Wyjazd z drużyną, więc mniej swobodny, więcej kompromisów – w tym gdzie idziemy i co zobaczymy. Trochę tournée po sztandarach – London Eye, Big Ben, Tower Bridge, prawie Chelsea Stadium… Stąd mniej sztuki ulicznej, mniej obserwacji, mniej niezależnych treści, a więcej zabytków.


Z obserwacji – niby kraj bardziej rozwinięty, a jednak mniej oprzepisowiony. Świateł w samochodzie nie trzeba włączać w dzień. Wszyscy przechodzą na czerwonym świetle, nikt nie stresuje się policją. W parkach ludzie chodzą po trawie, siedzą na niej i piknikują w najlepsze (w Edynburgu nawet grilla ktoś pod pomnikiem robił). Pewien sposób korzystania z przestrzeni publicznej, którego u nas nie ma.


Jeszcze dalej ta przestrzeń publiczna idzie w górach – wszędzie można chodzić, wszędzie biwakować, nie ma zakazów, nakazów (szlaków). Nie ma ułatwień, ale i nie ma sztucznych utrudnień. Total wolność i odpowiedzialność za to, co się samemu robi.

Za to to, czego jest na maksa, to śmieciorexy – wszędzie. Na ulicy parkują Astony Martiny, BMW i Merce, a na chodniku piętrzą się hałdy śmieci. Zero śmietników (bo zamachy bombowe mogą być), za to brud smród i bogactwo. Ciekawe kontrasty.


Żałuję, że nie miałem okazji zobaczyć masy sztuki, która dzieje się lub jest zgromadzona w Londynie (spocztówkowione opowieści Marysi z Tate Britain czy British Library jeszcze napędziły mi smaka po powrocie). 

Za to jeden performance stworzyliśmy sami - idąc wieczorem przez Waterloo Bridge odwracam się - i widzę Kubę Sucheckiego, dźwigającego małą szafkę. Nie wiem skąd on ja wytrzasnął. Szybko zdecydowaliśmy się zostawić ją w abstrakcyjnej pozie na środku mostu, nakreśliłem kilka słów i pozostawiłem wraz z długopisem i plikiem kartek w środku. Tworzyć sztukę - zawsze.


Udało nam się pójść też do Museum od Science, w którym trzy rzeczy sprawiły, że „o, wow!”.
Pierwsze, to instalacja „Do not touch”, jak na muzeum przystało. Oczywiście – każdy dotykał - i zgodnie z ostrzeżeniem dostawał dawkę prądu.Pozytywne.

Druga sprawa to Oramics, a raczej samo jego odzwierciedlenie w nowoczesny sposób. Generalnie była to maszyna (instrument?) pozwalająca na rysowanie muzyki – na 35 milimetrowym filmie rysowało się kształty, które potem przekazywane za pomocą światła wpływały na dźwięk odtwarzany. W nowoczesnej wersji był to ekran dotykowy, który pozwalał na rysowanie palcem po ścieżkach „volume”, „reverb”, „vibrato” i „tone”, graficznie modulując wszystkie te parametry. Ciężkie zadanie, ale zabawa przednia.

I ostatnia instalacja, świetna w swym zamyśle. Listening Post, stworzone przez Marka Hansena i Bena Rubina – wielka, zaciemniona sala z wyświetlaczami diodowymi i głośnikami. Instalacja powstała z pytania – „Jak mogłoby brzmieć 100 000 czatujących ludzi?”. Instalacja śledzi na bieżąco światowe czaty, czerpiąc z nich materiał do wypełnienia kolejnych poematów, kolejnych symfonii.

Widziałem tylko trzy odsłony – w pierwszej przy łagodnej muzyce syntezator mowy czytał złowione fragmenty, zaczynające się od „I’m…”:

- I’m from China

- I’m sixteen

- I’m tired of this world

- I’m no man, I am a robot

Inne odsłony to inne początki zdań – „I like…”, „I love…” – prawda o ludzkości analizowana statystycznie przez wielki superkomputer… Czad.


Inna z odsłon to losowe zdania, które syntezator zmieniał w muzykę. Część zdań „śpiewana” była jako linia basowa. Stopniowo dochodziły inne zdania, w wyższych rejestrach. Wszystko w jednej tonacji, tak że po pewnym czasie narastało to do symfonii ludzkich myśli, z których już trudno było cokolwiek złowić.

Czapka z głowy przed artystami, czapka z głowy przed sztuką.