środa, 30 listopada 2011

Motyw o wannie

Siedząc w warsztacie samochodowym i pochłaniając sterty cukierków dla klientów czytałem „Wyprawę” Marka Kamińskiego. Jeśli miałbym polecić kilka najlepszych książek ever, to w tym okresie właśnie tę bym polecił (obok „No Logo” Naomi Klein czy „Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi” Dale’a Carnegiego).

I cofam się do refleksji z kuźnicy instruktorskiej odnośnie motywowania.

Prawdziwa motywacja to wnętrze. Motywowanie – dotarcie do wnętrza i sedna tego, czego ktoś chce, i niech to robi. Niech idzie w tym kierunku, w którym pragnie – ale niech idzie.

Którą drogą człowiek chce pójść, tą należy go prowadzić.
— Talmud

Czyli motywowanie nie jako nadawanie kierunku, a nadawanie pędu? Może jeszcze pomoc w znalezieniu kierunku, gdy ktoś go nie widzi.

Jak to się ma do działania organizacji? Do liderów prowadzących ludzi ku jakiejś sprawie? Do administratorów, którzy muszą zadbać by coś było wykonane i żeby ktoś to zrealizował? Np. do takich drużynowych, którzy muszą zadbać o to żeby zastęp działały? Do kierownika projektu, który musi go zrealizować jeszcze zgodnie z umówionym planem?

rys. Mariusz Stawarski

Genialna ilustracja z „Wyprawy”, autorstwa Mariusza Stawarskiego.

Znowu Pantalon, znowu motywacja wewnętrzna. Wracam do niego wraz z Kamińskim:

Stety albo niestety – najważniejsza jest motywacja wewnętrzna. Trudno ją w krótkim czasie wywołać. (…) Nie przypominam sobie takiej sytuacji, żeby ktoś zrezygnował z udziału w projekcie, a potem mimo wszystko odzyskał wewnętrzną motywację.
- Marek Kamiński, Wyprawa

Może nie warto przekonywać na siłę tego zastępowego. Może ten członek stowarzyszenia nie chce realizować  tego projektu i nie będzie robił tego w sposób dobry nawet jak u niego wybłagamy to „tak”? Wystarczy wyobrazić sobie takie oświadczyny…

Ja jestem za dawaniem szansy na wejście w działanie, do teamu, a jak nie to trudno. Jak potem będzie chciał dołączyć, to czemu nie (o ile nie zaburzy to projektu).

Motywowanie właśnie jako pomoc człowiekowi w odkryciu co naprawdę chciałby osiągnąć. I pomoc w osiągnięciu mu tego. Jeśli nam po drodze razem, to zapraszam. Jak nie, to z powodzeniem idź swoją drogą, życzę wszelkiej dobroci.

A jak to się ma do tego, że „widzę że ktoś ma potencjał i stać go na więcej”?

Pamiętam też historię tragicznej wyprawy na Mount Everest, komuś nie starczało już sił,a jedak ider wyprawy przekonywał go, żeby wspinał się dalej, że szczyt jest na wyciągnięcie ręki, w granicach jego możliwości. Ten ktoś wszedł na szczyt, ale już z niego nie zszedł, tylko został tam już na zawsze…
- Marek Kamiński, Wyprawa

Myślenie – „kiedyś mi za to podziękujesz”. A może nie?

Myślenie – „wyzwanie, spróbuj, co Cię nie zabije to Cię wzmocni”. Może nie zabije, ale złamie?

Podłapane od Maćka „wsadzanie kogoś w za duże buty, żeby do nich dorównywał”. Może to jest strategia, jak dla mnie ryzykowna i tak jak dużo można nią zrobić dobrego, tak i dużo złego. Fajnie przeskoczyć poprzeczkę, która sądziło się że jest za wysoko… a tu jednak hops. Za to bardzo niefajnie nie podołać zadaniu, gdy ktoś motywuje „to wyzwanie, ale dasz radę, na pewno, wierzę w Ciebie”. Szczególnie jak tej osoby nie chce się zawieść albo nie chce się zawieść abstrakcyjnego „poczucia służby/obowiązku”. I dups.

rys. Mariusz Stawarski

Co do za dużych butów – kiedyś ratownik wrzucił mnie do wody na basenie. Podobno tak można przemóc strach przed pływaniem. Nie działa, sprawdzone.

Było kilka innych wyzwań postawionych przede mną, których nie chciałem, ale tak trzeba było – grupa, autorytet zlecającego, obowiązek, norma społeczna. Części podołałem, części nie, części za którymś razem. Chyba wszystkie wspominam negatywnie.

Nie wiem czy zdarzyło wam się zgodzić na coś, bo ktoś prosił, przekonywał, naciskał, nie dawał za wygraną. I potem myśli już w trakcie realizacji „do cholery, dlaczego na to poszedłem, to zupełnie bez sensu, powinienem był odmówić. No dobra, niech już będzie, ale następnym razem…”. Kiła, zarówno dla realizującego, jak i tego, który namówił.

I znowu, nie mówię jednoznacznie co jest dobre, co jest złe, co robić, czego nie. Tylko cytując Marka Kamińskiego zachęcam do refleksji o ludziach, których przekonujemy, motywujemy czy prowadzimy w inny sposób:

Jak odróżnić, kiedy warto kogoś „brać na hol”, a kiedy lepiej jest go zostawić na poboczu?

Może to nie jego wyprawa?

niedziela, 27 listopada 2011

Prostsza wersja szczęścia

Tytuł zaczerpnięty od Basi, od razu mówię, żeby nie było, że prawa autorskie i skończę za kratkami albo w obliczu najnowszych propozycji z karą śmierci na karku (mimo, że gilotyny wyszły już z użycia).

Szczęście to zgodność zamierzeń/marzeń z rzeczywistością. Im mniejszy rozdźwięk między tymi dwiema sprawami, tym większe szczęście.

Czy w takim momencie celując wysoko nie unieszczęśliwiamy się celowo? Czy refleksje typu „czego naprawdę chcę od życia, czy to jest dobry kierunek, czy realizuję to co jest dla mnie ważne?” nie powodują tylko większej frustracji?  Bez refleksji, bez zastanowienia lecimy mainstreamem nieświadomi, że może być coś poza tym, możemy inaczej pokierować, możemy dokonać czegoś poza głównym kierunkiem, zmienić stan obecny na epszy. I czy taka nieświadomość nie chroni przed frustracją, depresją?

Mieć świadomość orła, a być wróblem - to właśnie jest tęsknota.
- Ryszard Bukowski

Wraz z pochłanianymi książkami o komunikacji zwiększała się moja świadomość tego jak ludzie się komunikują – w tym ze mną. I potrafiło to zdenerwować, kiedy wiem jak jest najbardziej efektywnie, jak to „powinno” wyglądać… a tymczasem wygląda zupełnie inaczej.

Po nauce funkcjonowania przedsiębiorstwa inaczej patrzyłem na firmy, w których pracowałem. Świadomość procesów i tego, jak „powinno” albo „mogłoby” to wyglądać rodzi rozdźwięk między stanem obecnym niekoniecznie idealnym, a modelem albo rozwiązaniami z innej firmy.

Ot, taka saharyjska historia zasłyszana od Zuzy – dzieci z jakiejś wioski z pustyni zostały przez dobrą Europę zaproszone do siebie, żeby zobaczyły kawał świata. No i zobaczyły – miasta, samochody, świecące billboardy, jedzenie w supermarkecie na rogu, muzykę z głośnika. A po dwóch tygodniach wróciły do swojego domu, do namiotu ze skóry wielbłąda, do pieszej wędrówki, do lamp oliwnych, do jedzenia z ogniska, do muzyki z ludowego instrumentu. Nie wiem, czy były szczęśliwe bardziej, czy mniej przez takie wakacje. Poszerzyły świadomość tego, jak można żyć. Tylko czy nie za szybko, nie za wcześnie? Czy będą wiedziały co z taką wiedzą zrobić?

Czy w takim razie świadomość jest słabą opcją? Czy zastanawianie się jest bez sensu? Czy zadawanie pytań, sianie zamętu, fermentu i wątpliwości wytrąca niepotrzebnie ze stanu bezrefleksyjnego prostego szczęścia?

Kraków, VI.2011

Dzisiaj wrzuciłem na zbiórce grę wymyśloną wspólnie z Brzozą, o refleksji nad wyborami życiowymi. Zmuszającą do zastanowienia nad celami, nad kierunkiem. Nad tym na czym rzeczywiście nam zależy. Wytrącającą trochę z takiego „życia na pałę”. I to ciężkie, bo przez refleksję stajemy w prawdzie (subiektywnej, obiektywnej), czasem bolesnej i niewygodnej.

Świadomość nie przychodzi bez bólu.
- Carl Gustav Jung

Przez to nie wszyscy lubią trudne pytania. Nie wszyscy lubią sianie wątpliwości i konieczność zastanawiania się nad wszystkim. Wszystkim. Gdzie nie ma „bo tak”. 

Bo lepiej jest żyć bez refleksji. Kiedy wszystko znaczy dokładnie to, co znaczy. Myślenie to tragedia, tato.
- Anna Onichimowska, Samotne wyspy i storczyk


Może tak łatwiej. Może nawet szczęśliwiej?

Opole, VIII.2011

Przez niechęć do głębokich pytań ludzie systematycznie budują struktury – prawo, tradycja, zasady wiary, zwyczaje, sposoby postępowania, nakazy. Które pozwalają powiedzieć „bo tak” i zwalniają z zastanawiania się. A może i budują postęp, gdy nie trzeba odkrywać Ameryki na nowo i popełniać błędów popełnionych przez innych… ?

Trzeba się uczyć na cudzych błędach. Nie starczy czasu, aby wszystkie popełnić samemu.
- Jacques Deval

Ja lubię, gdy ludzie mają wątpliwości, zastanawiają się, są wytrąceni z letargu, z „bo tak-owania”. Bo dzięki takiej kontestacji albo się utwierdzamy w tym, co realizujemy obecnie, lub mamy impuls do zmiany. Ale jest to świadomy wybór, o ile tylko nie jest to wieczne zastanawianie się nad tym samym bez podjęcia decyzji i bez określenia pewnego kierunku.

Chciałbym, ażeby każdy z wielkim staraniem wybrał własną drogę i szedł naprzód właśnie nią, zamiast drogą ojca, matki czy sąsiada.
- Henry David Thoreau

czwartek, 24 listopada 2011

Dobrze założyć

Wyobraźnia z dozą miliona punktów widzenia daje ciekawe efekty. Myślenie o rzeczach, o których niemiło jest myśleć – dla gimnastyki kreatywności.

Załóż, że nie możesz chodzić. Jak wygląda życie? Jak je sobie zorganizujesz? Kim wtedy będziesz? Co będzie Ci potrzebne do życia, a co kompletnie zbędne? Jak zmienią się marzenia, cele, ambicje?  Jak zmienią się zainteresowania, które możesz realizować?

Załóż, że nigdy nie dostaniesz pracy na etat. Bo tak, jakiś przepis czy coś. Potrafisz zorganizować sobie życie w takiej hipotetycznej sytuacji? Jak ma się do tego Twoja przyszłość?

Załóż, że musisz uciekać z kraju. Jakie umiejętności są Ci do tego potrzebne, a jakie kompletnie zbędne?

Załóż, że ślepniesz od jutra w wyniku wypadku. Co wtedy? Jak przeżyjesz, jak będziesz zdobywać środki potrzebne do życia? Co będzie najważniejsze?

Załóż, że wybucha wojna.

Załóż, że ginie ktoś dla Ciebie ważny.

Załóż, że wylatujesz ze studiów.

Załóż, że nie możesz mieć dzieci. Czy Twoje życie będzie pełne, szczęśliwe? Co musiałoby się stać żeby takie było?

Ba, załóż, że nie znajdziesz drugiej połówki, której tak usilnie się pragnie. I co wtedy? Da radę wyobrazić sobie szczęśliwe życie? Jak w tym wypadku trzeba by było nim pokierować?

Dalej - załóż, że "już nigdy..." - z jakiegoś powodu już nigdy nie wyjedziesz z miasta; nigdy nie będziesz mieszkać w jednym miejscu dłużej niż rok; nigdy nie skorzystasz już z internetu; nigdy nie... Z rezygnacją z ilu rzeczy można się pogodzić? Z jakimi łatwiej, z jakimi trudniej? Jak trudno ułożyć swój "kierunek" po stracie niektórych z nich na zawsze? Bez czego NIE DA SIĘ?

Po przesianiu przez takie sita, raz po raz, zostaje to co najważniejsze. To, o co naprawdę chodzi. Mięsko. A pogodzenie się z takimi założeniami, przejście przez takie trudności w swojej głowie w wersji hipotetycznej… daje ciekawą perspektywę.  Przemyślenie, oswojenie się z wieloma możliwymi wariantami… daje poczucie, że cokolwiek by się nie działo, to jest wyjście z sytuacji. Można sobie poukładać życie według nowych założeń i okoliczności, przy takich a nie innych trudnościach i obostrzeniach.

Może niezbyt miło oswajać się z taką czarną materią. Może być pesymistyczne, ale to dobra gimnastyka dla umysłu. Bywa, ze fokusujemy się na jednym elemencie, dążeniu, jakiejś jednej ambicji. Tak mocno, że umyka plan awaryjny na wypadek wypadku. I wtedy łatwo o tragedię...

A w kwestii pokonywania trudności, to ciągle wracam myślami do Touching the Void i myślę, że skoro z takiej sytuacji da się wyjść, to z jakiej się nie da. Polecam.

PS. Przeczytasz to, wyłączysz i tyle. Bo taki ejst net - szybko, więcej, różnorodnie. Kolejne źródło, kolejny bodziec. Ale jeśli chcesz się pogimnastykować to wróć do takich założeń, porób swoje - podczas spaceru, podczas jazdy autobusem. Na spokojnie, w głowie.

niedziela, 20 listopada 2011

Bunt maszyn

Dobra, brzmi nierealnie, jak jakiś Terminator czy Matrix. Ale nie chodzi tu o bunt Sztucznej Inteligencji, która zmieni powierzchnię Ziemi w wielki Moloch, a ludzi w bateryjki i rebeliantów ukrywających się w stalowo-szarej rzeczywistości.

Chodzi o kolejne uzależnienie – od technologii.

Technologia pomaga – GPS, nowoczesne budownictwo, transport samochodami, internet do łączności. Tylko jednocześnie z wykorzystaniem technologii odchodzą w niepamięć skille potrzebne do zapewnienia sobie podstawowych potrzeb. Dlaczego? Bo zawierzamy maszynom.

Wyprawa do dalekiego miasta – GPS, point-to-point tracking. Nie musisz umieć orientować się w terenie. Nie musisz umieć czytać mapy. Orientować się, zwracać uwagi na cechy charakterystyczne terenu w którym się poruszasz (obojętnie miasto czy góry). Czujność uśpiona, wiara w kawałku elektroniki.

Nie musisz umieć zbudować sobie schronienia, zapewnić dachu nad głową. Zrobi to dla Ciebie firma z nowoczesnymi maszynami. Dźwigi przyjadą, szast-prast i jest domek.

Nie musisz mieć dobrej kondycji, przecież są samochody. Wszędzie dojedziesz, pod same drzwi.

Nie musisz umieć rozmawiać z ludźmi. Wszystkie informacje sprawdzisz w internecie, w pięćdziesięciu źródłach.

Nie musisz umieć hodować sobie warzyw. Robić kiełbasy. Wypiekać chleba – wszystko zrobią piekarnie, masarnie, szklarnie. A Ty po prostu to kupisz za piniążki. Gotowanie w mikrofali.

Itp. itd.

I proste umiejętności, podstawowe dla zapewnienia sobie potrzeb, zamierają. Kto wie, czy nie znikną zupełnie, albo staną się udziałem tylko projektantów maszyn i procesów produkcji?

Wizja z Warhamera 40k dała mi nieco do myślenia. Technologia idzie naprzód, gubiąc swoje korzenie. Jeszcze tego nie straciliśmy, ale kto wie czy za 300 lat będziemy pamiętali o zupełnych podstawach, DLACZEGO TAK a nie inaczej. Czy tylko już będziemy umieli wykorzystywać maszyny stworzone w przeszłości przez Projektantów?

Co gdyby net wysiadł? Gdyby GPS nagle się zepsuł? Gdyby samochód się zepsuł? Czy bylibyśmy bezradni? Potrafisz sobie wyobrazić prawdziwy kryzys, gdy jakaś maszyna wysiada i nie potrafisz jej zastąpić własną umiejętnością? Czy wystarczyłby do tego kryzys energetyczny i wyłączenie prądu w całej Polsce?

Czarne, paranoiczne wizje. Szalone-nie szalone, jest to jakiś punkt spojrzenia na dzisiejszy świat, pozwalający jakoś ukształtować świadomość tego co się dzieje.

Czy jeszcze potrafimy istnieć sami?
Czy bez technologii nie byłoby nas?
- Komputer, X.2006

czwartek, 17 listopada 2011

Nakaz jazdy prosto

Zbierałem się i zbierałem do napisania, od półtorej tygodnia. I co rusz inne wątki w głowie, dużo się dzieje, gorący okres w pracy (idą Święta, zaraz Mikołaj będzie popylał ciężarówką z coca colą jak co roku), gorący okres przemian w ZHRze, na uczelni też mniej lub bardziej gorąco. Dzieje się.

Ale myśli zamiast kręcić się wieloma ścieżkami, poszły naprzód w rozmowie z Marysią. Nakazy.

Nakaz jako wyraz braku zaufania, że ktoś postąpi dobrze. Wyraz braku szacunku i wiary w jego intelekt, zdolność oceny sytuacji. W to, że wie, co jest dla niego dobre.

Może się nie znam na dwuletnich dzieciach. Ale jak nie chce jeść to niech nie je. Jeśli ma wrodzony instynkt głodu to jak będzie potrzebowało witamin i wartości odżywczych to samo przyjdzie. Chyba, że tak nie jest, może się nie znam… Tu musiałby jakiś spec od dzieci się wypowiedzieć. Tymczasem biegamy za dziećmi z parówkami…

Pozostawienie bez nakazu wymusza myślenie, zastanowienie się nad własną sytuacja, nad drogą, sposobem rozwiązania problemu. Można dodać wskazówkę – ale nie nakaz. Nakaz wyłącza myślenie (bezmyślne wypełnianie) lub rodzi bunt.

„Masz zrobić tak a nie inaczej” = „Nie ufam, że podejmiesz najlepszą z możliwych decyzji.”

Bo nie podejmę. I to jest pewne. Popełnię błąd. Błędy. Moje wspaniałe, uczące i twórcze błędy. I nie da się przed nimi obronić, da się tylko je odroczyć w czasie – nie teraz, to popełnię je później – tylko im później tym poważniejsze mogą być.

„Masz zrobić tak a nie inaczej” = „Zrób tak bo według mnie tak będzie dobrze.” Dla kogo dobrze? Dla osoby, której się nakazuje? To dlaczego nie korzysta się z jej oceny, z jej systemu wartości, z jej spojrzenia na ten pogląd? To cholernie nieskuteczne – odsyłam do Metody Michaela Pantalona, która pięknie i spójnie się w to wszystko wpisuje. Prawdziwa przemiana płynie tylko w zgodzie z własnymi przekonaniami, z wewnątrz.

Jeżeli coś kochasz, daj mu wolność.
- Salomon (?)

W tym wyboru. Tylko czy w tym momencie nam NAPRAWDĘ zależy, skoro taką wolność dajemy? Czy też powinno nam nie zależeć, by nie martwić się/cierpieć widząc, jak wybiera nie to, co my byśmy wybrali? Nie to, co według nas jest najlepsze? Masakryczny dylemat relacji opartych na wolności.

wtorek, 8 listopada 2011

Wymowa

Łatwiej innym zaakceptować, że czegoś nie możemy, niż że nie chcemy. Łatwiej wymówić się brakiem czasu bo szkoła, bo projekt, bo praca. Ciężej – bo chcę poświęcić go na co innego. Bo co innego jest dla mnie ważne.

Sądząc na podstawie własnych wartości ludzie nie rozumieją, że ktoś może CHCIEĆ wybrać inne. Nie, że MUSI – bo to wiadomo, trudno, musi to musi. Ale jeśli chce zamiast wyjść posiedzieć do pubu to pobiegać, jeśli chce zamiast iść do kina to spotkać się na wspólne granie muzyki. Jeśli chce zamiast zrobić kolejny projekt za bardzo fajną kasę, to pograć w planszówki. 

- Nie, nie spotkam się z wami na pizzę, chcę w tym czasie pograć na gitarze. – i bulwers. „Pograć to możesz zawsze”, „no dzisiaj możesz sobie odpuścić”, „czemu akurat dziś, możesz jutro…”.
- Nie, nie spotkam się z wami na pizzę, muszę w tym czasie przygotowywać się do egzaminu w szkole muzycznej. – i ok, zrozumienie. 

- Miałeś czas wyjechać na pół tygodnia w góry, ale nie masz czasu na X. – cóż, wszystkiego nie zrobię. Są rzeczy ważne dla danego życia i te, które muszą poczekać.

Ale osąd jest na podstawie własnej hierarchii wartości… Dla kogoś innego przejście gry, obejrzenie filmu czy sprzątnięcie w pokoju w tym czasie może być ważniejszejsze. A przecież "to nie są ważne rzeczy, mogą poczekać…".

I jest ogromna próba dla asertywności i konsekwencji we własnym kierunku w życiu. Bo czasem nie znajduje się wymówek „bo muszę” i nie trzymając się głównego nurtu ląduje się w kolejnym projekcie nie do końca zgodnym z tym czego tak naprawdę chcemy i na co chcemy poświęcić czas.

Pursue side projects. There’s nothing like a good side project to keep you from what you should really be working on. In fact, an entire life can be composed of a series of side projects. Side projects are especially helpful at giving you a false sense of security and focus, thus obviating the need to think about what really matters. Go ahead, say yes to that thing that will distract you from your purpose. You can always return to reality later.
- Chris Guillebeau, How to put off making decisions about your life - The Art of Non-Conformity Blog

Może to być arcyciekawy projekt. Wartościowy. Można biegać od arcyciekawego projektu do arcyciekawego projektu – i nikomu nie wypominam, jeśli tak chce to sobie zorganizować. Ja jednak ostatnio jestem zwolennikiem skupienia się i zfokusowania na ograniczonej liczbie tematów i bezlitosnego cięcia side projectów - a przynajmniej zobowiązywania się do ich realizacji.

Bo ucieka prawdziwy kierunek. Uciekają prawdziwe zainteresowania i czas, w którym można dokonać czegoś naprawdę niezwykłego w dziedzinie, która się kocha.

Bo pasje nie zawsze wołają „Hej, zajmij się mną!”. Nie mają pretensji i nie robią wyrzutów, że im nie poświęcasz uwagi. Po prostu powoli umierają z braku poświęconego im czasu – i przestają być pasjami. Zostają projekty poboczne, zostają poboczne kierunki.

Takie krótkie rozmyślania o asertywności i jej próbach w obliczu chęci pomocy, szerokich zainteresowań, chęci spróbowania wszystkiego i nie ominięcia niczego ciekawego i zdolności na wielu polach. Bo wtedy zawsze jest coś do zrobienia, tylko czy w głównym kierunku, czy w bocznym?

niedziela, 6 listopada 2011

Definicja postaci

Jakaś naturalna kontynuacja poprzedniego tematu. Lubię jak przemyślenia składają się w całość, jedne prowadzą do kolejnych. Daje poczucie jakiejś komplementarności, spójności systemu. Kolejny krok posuwa system naprzód, lub niespójność w nim każe wrócić i przemyśleć poprzednie wnioski. I ubogacić je o kolejny punkt widzenia.

Definiowanie własnej osoby – czym się definiujemy? Zawodem?

Ewan McGregor, aktor.

Podczas pisania „Adventurer” przeglądałem listę współczesnych adventurerów. I zdziwko, znajdując tam Ewana McGregora, znanego mi dotychczas jako Obi-Wan-Kenobi z części I Star Wars. Okazuje się, że Ewan zjechał świat motorem (Long Way Round – dookoła świata) i Long Way Down (ze Szkocji do Cape Town). Ale na pierwszy rzut oka to go nie definiuje – a to nieliche i ciekawe dokonanie.

Coming back on my final flight from the South Pacific last night, I sat next to a business traveler. In between Blackberrying and reading legal files, she gave me her brief attention.

She asked: “Do you travel for work?”

I said: “Not really. I travel for life.”

“That’s interesting,” she said as she returned to her files.
- Chris Guillebeau, The Art of Non-Conformity blog

W filmach/serialach często pada pytanie What do you do for living? W Stanach kultura wręcz oparta jest na tym, że często podaje się zawód, pyta się o niego i określa osobę przez jego pryzmat. To, jak zarabiasz na życie, definiuje Ciebie. Ostatnio pierwsze pytanie na temat mojej osoby od nowo poznanej dziewczyny brzmiało "Gdzie pracujesz?"... Istotne, ale nie najbardziej.

Definicja przez największe dokonanie?

Marek Kamiński, zdobywca dwóch biegunów w ciągu jednego roku.

A co z innymi dokonaniami? Zagłębiam się teraz w książkę „Wyprawa” Marka Kamińskiego… i te bieguny to nie jest według niego jego kluczowe osiągnięcie. Był w wielu innych miejscach i dokonał na wielu innych polach dużo dobrego (wyprawa z Jaśkiem Melą, wyprawa przez pustynię Gibsona, przepłynięcie jachtem Atlantyku, wejście na Mount Vinson przeprawiając się samotnie przez pole lodowcowe…). I w ogóle wyprawy w sensie fizycznego przemieszczania się nie są tym co jest najważniejsze dla niego.

Przez zainteresowania?

Na 19-tkę dostałem super rysunek od Chrupka:


I tak wielu mnie postrzegało. Jest Kafka – musi być gitara. Czy gdybym przestał grać na gitarze, a pozostałe 999 rzeczy zostało niezmienione… czy byłbym sobą? Przez jakiś rok gdzieś w okolicy 2008-2010 prawie w ogóle nie grałem, nie ćwiczyłem, nie nagrywałem. Niewiele piosenek powstało. A jakoś pozostałem w tym czasie sobą (chyba?). Z czego mógłbym zrezygnować, żeby nadal pozostać w zgodzie ze sobą? Ile musiałbym nowych rzeczy dodać do „swojej postaci”, żeby przestać być sobą? Wyjść poza ramy obecnego „ja”?

Ile z tego, co definiuje, musiałoby się zmienić, żeby powiedzieć „on już nie jest sobą”? Albo „nie jest tym, kogo znałem”?

Można zrobić sobie listę tego, co nas charakteryzuje. Cechy charakterystyczne – zainteresowania, dążenia, czynności którym poświęcamy czas, które posiadamy (tak , „posiadacz to też definicja…”). I potem nad każdą z nich zastanowić się – czy gdybym z tego zrezygnował, to nadal byłbym „sobą”? Czy gdybym przestał coś robić, to byłoby to „moje”? Czy nadal byłoby to, o co w tym wszystkim chodzi?

Potrafiłem zrezygnować z pieczywa, prawie całkowicie – detal w definicji postaci (choć niektórzy nie potrafią sobie tego wyobrazić). Nie potrafię zrezygnować z muzyki. Potrafiłbym zrezygnować z wielu rzeczy w życiu, wiele zamieniłem na inne, kilka byłoby niezmiernie ciężko zostawić. Kilka doszło w międzyczasie – bo np. na góry tak duże ciśnienie mam dopiero od półtorej roku. Jak to zmieniło moją „esencję”?

Jeśli człowieka spłaszczyć do jednego zdania, to robi się monotonnie, jakkolwiek wybitne dokonanie by to nie było. Jak długie powinno być zdanie, żeby oddać całą postać? Jakim jednym zdaniem sam byś siebie zdefiniował?

czwartek, 3 listopada 2011

Adventurer

Filtrowy wstęp

Wiadomo, że filtrujemy rzeczywistość i docierają do nas tylko wybitnie przebrane informacje. Tzn. nagle „zaczynamy dostrzegać”, że coś co przed chwilą poznaliśmy albo czym się fascynujemy – jest tego więcej w przyrodzie niż jeszcze chwilę przed poznaniem. Jesteśmy bardziej wyczuleni na to. Nie „odfiltrowujemy” tego mózgiem.

I mój filtr ostatnio jest nastawiony na poszukiwaczy przygód.

Adventurer właściwy

Wczoraj wieczorem zafascynowany obejrzałem Into the Wild. Piękne marzenia i czyny, chociaż wybitnie głupie miejscami (no nie zabrać kompasu w dzicz, tylko dla zasady? Kaman…). Ale pierwsza część podróży McCandlessa vel Supertrampa i jego zamysł – podróż z niewielkimi środkami, po co? Żeby zdobywać doświadczenie. Żeby przeżyć przygodę. Zatrudniać się tymczasowo, gdy potrzeba kasy, bez wielkich sentymentów i zobowiązań – a potem dalej. Supertramp pomagał w żniwach, a potem płynął kajakiem przez Wielki Kanion. Sprzedawał książki, a potem obozował na stokach gór.  Można powiedzieć, że poszukiwacz przygód (słabe słowo to tłumaczenie z angielskiego).

Z samego rana dzień później (dziś) w biurze widzę opis Wiela:  

Although freelancers today are usually designers, writers, programmers, photographers, or illustrators; a few centuries ago the word freelance had a whole other meaning. Back then mercenary knights or ‘free lances’ were soldiers for hire, named for the long poles they carried and the freedom they had in whom they fought.
- Cyan & Collin Ta’eed, How to be a rockstar freelancer

Nadal w tematyce wolnego zawodu, profesji która pozwala na pewną swobodę w kształtowaniu. Dnia, trybu pracy, jej intensywności.

A zaraz potem rozmowa w pracy z Hanią, która opowiedziała o swoim koledze architekcie, który raz na jakiś czas coś zaprojektuje, ale tak to jeździ po świecie w dziwnych konfiguracjach, a to zahaczy się na misję w Afganistanie, a to przejdzie samotnie Pireneje.

Profesja „poszukiwacza przygód” (tłumaczenie terminu adventurer brzmi wieśniacko po polsku) jest naturalna w filmach, książkach, w rpgach. Nie jest naturalna w życiu. Włóczenie się po świecie tylko po to, żeby zdobywać „doświadczenie” i stawać się coraz potężniejszym w swoich zdolnościach i umiejętnościach – gromadzić kolejne przygody… To nie jest coś co się radzi ludziom jako „karierę”.

- Jaki ma pan zawód?

- Poszukuję przygód. Zbieram różnorodne doświadczenia.

(Dlaczego definiujemy siebie przez zawód? Kim jesteś - lekarzem, policjantem, pracownikiem biurowym...)

A gdyby tak się zastanowić? Jak z poszukiwania przygód można uczynić swoją profesję? A właściwie to swój styl życia podporządkować zbieraniu jak największej liczby doświadczeń, jak największemu rozwojowi siebie?

Rozwój jako szkolenia, uniwersytety. To, czego można się nauczyć w cieple biblioteki jest niezwykle ważne. Ale jak w bibliotece czy na wykładzie można nauczyć się czegokolwiek o życiu, o świecie, o człowieku? Jak w bezpieczeństwie nauczyć się czegokolwiek o zaradności?

Czuję, że prawdziwy postęp i prawdziwe poznanie nieodłącznie związane są z drogą. Z ciągłym nieznanym, a więc i ciągłymi przygodami. Wraz ze zmieniającym się krajobrazem wokół zmieniają się warunki. Adaptowanie się do wciąż nowego otoczenia, nowej sytuacji – pozwala utrzymać ostrość zmysłów i nie uśpić ich pozornym komfortem. A wreszcie – dostarcza tyle punktów widzenia i zrozumienia natury rzeczy, że trudno o inny równie dobry sposób na rozwój.

O drodze więcej dowiesz się idąc, niż studiując mapy.
— Pam Brown

Rozwój to droga.

wtorek, 1 listopada 2011

Cohabitat

Piękne wytłumaczenie o co chodzi i co jest nie tak z istniejącym systemem, postępem i postępującą wolnością, która wolnością nie jest – w pierwszej części. W drugiej – koncepcja cohabitat, tworzenia mikrospołeczności współdecydujących o sobie, żyjących w zgodzie ze sobą. Aż żal, że nie byłem na tym, wszak to Gdynia.


Społeczności, ba, społeczeństwa alternatywne? Poza nurtem głównego zabiegania? Poza tworzeniem fikcyjnej wartości i sprzedawania jej, by zarobić i kupić inną fikcyjną wartość? Po to tylko, by zaspokoić swoje potrzeby pieniądzem albo rzeczą materialną? Zakupem? Czy może koncentracja na tym, co jest naprawdę, fizycznie potrzebne. Tym, co naprawdę nadaje wartość. Koncentracja na rozwoju.

Komfort czerpany nie z technologii i posiadania - a z tego, że się potrafi. Z tego, że jest czas na spędzanie go z fajnymi ludźmi. Że umysłem jest się właśnie w tym miejscu i w tej chwili, w której się jest. Społeczność żyjąca prawdziwym życiem i wytwarzająca prawdziwą, nie fikcyjną wartość. Robiąca coś, bo coś jest potrzebne. Spotykająca się, bo chce ze sobą przebywać, coś razem tworzyć. Czegoś się nieustannie od siebie uczyć.

Mimo potknięć retorycznych, to sens jest właściwy. Czy zmierzamy w dobrym kierunku, czy miejsca do mieszkania to środki do życia czy przeżycia? Czy jedzenie wytwarzamy ciągle lepsze czy gorsze? Czy techniki komunikacji polepszają czy pogarszają komunikację międzyludzką? Czy taki rozwój systemu finansowego z kredytowaniem itp. to większa swoboda czy może jej ograniczenie? Czy to wszystko służy rozwojowi, czy może regresowi?

I obawiam się, gdzie to wszystko zmierza. Wydaje mi się, że nie w tym kierunku co warto – przynajmniej nie dla mnie.

A zbudować dom – własną ręką, a nie płacąc za to firmie – dla mnie bezcenne.