sobota, 25 lutego 2012

Beskid Żywiecki inaczej

Służbowo zaliczyłem targi sprzętu sportowego w Kielcach, a skoro Kielce, to żal nie pojechać dalej na południe… Więc w czwartek wieczorem odnajduję się w Katowicach, szybka wizyta w sklepie, knajpie i 21:00 dworzec PKP. Bilet w ręku, 7 godzin do pociągu. No to na miacho! Znowu poczucie, że nie mam planu, że nie wiem co się zdarzy, ale na pewno coś. Pełna swoboda na następny czas.

Ciekawe, jak niektóre miasta się poznaje w taki sposób plamisty. Jest dworzec PKP, z którego wypływają kolejne strużki na linii dworzec-sklep, dworzec-deptak, potem one łączą się miedzy sobą, ścieżki mieszają się, błąkając się ulicami zakreślamy całą plamę danego kwartału… I plama znajomości miasta rozlewa się coraz dalej i dalej, gwiaździście wokół serca dworca.

Grunt, że znalazłem się na deptaku, spotkana para wskazała mi, że warto posiedzieć w pubie Morrison Hotel – i mieli rację. Solidny pub, gdzie wiedzą co to gitarowe granie. Po pierwszej zamknęli, powrót na dworzec gdzie już gnieździło się kilku podróżnych i kilkunastu meneli, którzy przysiedli na chwilę/na noc na ławkach w poczekalni, ściskając torby z wszystkim co mają.

Zwardoń zasypany, dokumentnie. Na peronach ścieżki w głębokim śniegu. Na ulicach koparki i wywrotki. Ludzie pod sklepem odradzają iść w góry, ale ja zawsze muszę się sam przekonać. Transcendentalizm w takim niższym wydaniu.



I rzeczywiście, nie ma co. Szlaki zasypane, wyjdzie się poza główną drogę i po pas w śniegu, masakra. Wracam, spotykam radio Zet zablokowane na drodze, wypycham ich. Jest wywiad, poleciał na ogólnopolskim paśmie, jest sława. Za to ja jestem przekonany, że tym razem jednak warunki mnie pokonają, nic nie zrobię w takim śniegu. Jest jeszcze opcja cofnięcia się do Rajczy, Soblówka i tam w miarę przejeżdżonym szlakiem dojść do Rycerzowej. Tylko co dalej? Ale nawet przesiedzieć tam weekend byłoby ok, więc schodzę do PKP.



Na przystanku pasztet, jakieś głowy i plecaki majaczą za wałem ze śniegu. Okazuje się, że to kurs przewodnicki SKPG Kraków, też wybierają się w góry, na Wielką Raczę. Zaproponowali, żebym się przyłączył, czemu nie? Samodzielnie w tych warunkach niewiele bym zrobił.


Rezygnacja z wolności i swobody, czyli tego czego szukam w wyjazdach, za cenę zrobienia czegokolwiek. Bo jak wycieczka kilkunastoosobowa, to ani własne tempo, ani przystanki na zdjęcia, ani podziwianie gór, ani kontemplacja ciszy.

Za to inna, zupełnie nieoczekiwana wartość. Niesamowita wiedza, jaką udało mi się poznać dzięki kursantom. Inne podejście do gór, znajomość granic pasm, wysokości, historii, panoram, gdzie ta rzeka płynie i z jaką się łączy, gdzie jest jaki cmentarz. Na kursie gdańskim aż tak mocno tego nie było czuć.


Torowanie drogi niesamowicie męczące. Dziesięciu facetów na początku, pierwszy po 10 minutach przechodzi na koniec kolejki, zryty jak pies. Na podejściu jeszcze częściej zmiana. Drugiego dnia drogę z Wielkiej Raczy na Przegibek (3,5h letniego)  robimy w 11h. A potem jeszcze do Rycerzowej, na szczęście już wyjeżdżoną skiturami ścieżką.  Znaki szlaków na poziomie gruntu lub pod nim, często idziemy po rzeźbie.




Trzeci dzień to zejście z Rycerzowej, gdzie czuć potęgę rakiet. Szymon i Karolina po polanie idą z przodu w rakietach, ja z Dominiką po ich śladach ale i tak toniemy w śniegu po pas, czasem trudno się samemu z tego wygrzebać. 100m a wysiłek niemożliwy. W lesie już lepiej, zbiegamy do Soblówki, stopem do PKP w Rajczy.


Znowu Katowice, znowu kilka godzin do pociągu. Podoba mi się to miasto, kojarzy się bardzo przemysłowo i raczej brzydko… a kamienice, a deptaki, a klimat jest. Złego słowa nie powiem.

I zawsze coś się dzieje. Znaleziona przypadkiem Cafe Gaudi z wystrojem w jego stylu, czekolada i przeglądanie albumu. Barcelona jeszcze bardziej.

Na dworcu poznaję Daniela, który gra na elektroakustyku z looperem. Mówi, że da się wyżyć z grania, jeśli tylko nie trzeba komuś luksusów. I jeśli kiedyś będę tu z gitarą, żebym wpadł pograć razem.

Pociąg to Krzysiek z kolei, kierowca ciężarówki, jadący do Elbląga a potem do Hiszpanii. Suszy ubrania na półce bagażowej, bo nie zdążył w domu. Pyta, czy myłem kiedyś nogi w oranżadzie, bo woda w kiblu zamarzła. Wychodzi z butelką Grappy, a potem zbiera pranie i przenosi się do ogrzewanego przedziału z naręczem skarpetek, a mi dobrze w tym zimnym, mam termo na sobie.


Gdańsk, znane otoczenie, przewidywalność znowu na zwykłym poziomie.

Większość wypadków zdarza się w domu, a przygód w podróży.

czwartek, 23 lutego 2012

Zniesienie śmiertelnictwa

Patrzcie na mnie!

Łamię w dłoniach podkowy i hartowane miecze. Miażdżę na proch wulkaniczne skały, czaszki lwów i żelazne kamienie, które spadły z nieba.

A teraz mój popisowy numer: otaczam ramionami stertę polnych kamieni i mocno ściskam.  Kamienie trzeszczą w moich rękach, ugniatam je jeszcze mocniej. I oto kamienie stapiają się w jedno, stają się potężnym głazem. Głaz jest tak wielki i ciężki, że nawet ja nie mógłbym go podnieść.

Na to tez jest sposób. Najpierw dwoję się, potem troję i we trzech podnosimy głaz!

- Mogę wszystko! – wołam. – Czego chcecie?

Podchodzi do mnie blady młodzieniec i szepce:

- Już dłużej nie wytrzymam.

Zaglądam do jego wnętrza. Widzę, że w środku serca tkwi strzała. Chwytam ją i ciągnę. Chłopak krzyczy z bólu, strzała nie chce wyjść. Szarpię jeszcze raz z całej siły i wyrywam strzałę. Przyglądam się jej dokładnie, grot ma kształt serca.

- Co jeszcze sprawić?

Podbiega do mnie staruszka. Trzęsie się cała i ślini. Bełkocze coś pod nosem. Po chwili dociera do mnie to, co mówi:

- Boję się, boję się, boję się, boję się…

Patrzę co staruszka kryje w sobie. W jej trzewiach wije się tasiemiec. Owijam go sobie wokół dłoni i uważnie wyciągam, tak aby nie zostawić łba. Tasiemiec składa się z kilkuset malutkich trupich czaszek. Rzuam go na ziemię i rozdeptuję. Staruszka całuje mnie w rękę, teraz dopiero widać, że wcale nie jest taka stara.

- Mogę wszystko!!! – drę się w niebogłosy.
- Grzegorz Janusz, Wszechmocarz [fragmenty]

Superbohaterowie, a nawet niezwykli ludzie w fikcji historycznej i w historii. Wydaje się niewzruszeni, nie do pokonania, nie do zatrzymania. Tak potężni, tak umiejętni, że nic nie może stanąć im na drodze. Przeciwnicy bezsilnie uginają się przed ich siłą, podstępem, mądrością. Przeciwności jakie los stawia przed nimi to dla nich nic.

Recepta? Stary dobry sienkiewiczowski sposób jak nadszarpnąć bohatera, który jest jak skała. Jeśli tylko na czymkolwiek mu zależy poza nim samym, jest to wspaniałym celem do szantaży, a jego wartość (rodzina, ukochana) wspaniałym celem dla porwań, tortur i innych maltretacji. Klasyka końcowych scen filmu: Rzuć broń albo Twój kumpel oberwie! Oddaj walizkę, mamy Twoją córeczkę! 

Czy w takim razie niepokonany i nieśmiertelny może być tylko człowiek, któremu na niczym nie zależy poza samym sobą? Który nie ma żadnych ambicji i nadziei związanych z czymkolwiek co nie jest nim? 

You can’t kill a man when he’s got no hope
- The Offspring, Special Delivery

Kiedy bohater nie dba o nic, jest nieustraszony. Nie ma nic do stracenia oprócz swojego życia (mało? dużo? - relatywne). Jest sam, na nikim mu nie zależy, a więc nic ważnego nie może stracić. Kiedy nie dbasz o coś, nie robi czy coś się z tym stanie - pozostajesz na swojej drodze, dążysz do swojego celu Po prostu, nie robi. A kiedy tych rzeczy, które "nie robią", jest coraz więcej? Człowiek staje się coraz bardziej odporny czy coraz mniej człowiekiem?

Jak być niepokonanym? Nie daj innym poznać na czym Ci zależy. Nigdy i nikomu. A najlepiej jeśli naprawdę Ci na niczym nie zależy.


Może właśnie na tym polega odwaga – kiedy człowiek już o nic nie dba.
- Harlan Coben, Bez pożegnania

It's only after we've lost everything that we're free to do anything.
- Jim Uhls, Fight Club

Na ile to ludzkie, na ile nieludzkie... Tradycyjny przymiot szaleńców i desperatów. Może dlatego właśnie jesteśmy śmiertelni i do-pokonania, bo musi nam na czymś zależeć? Może bez tego nie jest się człowiekiem, nie jest się śmiertelnikiem? Wolność, bo nic poza Tobą samym nie ma na Ciebie wpływu. Wolność pozorna czy prawdziwa? I czy można być szczęśliwym, gdy na niczym nie zależy?

You cant’ kill a man when he’s got no hope,
You can’t kill a man when he’s… God help me!
- The Offspring, Special Delivery

piątek, 10 lutego 2012

Aż do portu

Ale ja tu się bawię, a sekundy płyną nieprzerwanym potokiem śmiertelnej powagi. Ale co zrobić, Santa Polonia? Co zrobić? Nie dane jest jedno życie na powagę i drugie życie na zabawę. Nie dane są dwa życia, ani wiele żyć. Jedno. Jedno jest dane życie nam. I wszystko w nim musi się pomieścić. Wszystko. Jak najwięcej. Żeby, kiedy przyjdzie konać, w co nie wierzę, więc kiedy przyjdzie konać, w co nie wierzę, żeby wtedy jak najmniej było tego żalu , że jeszcze tej rzeczy nie znam i tej nie znam, i tej, jeszcze tu nie byłem i tu nie, i tu, i jeszcze tam mogłem się rozdać, i tam mogłem się rozdać, i tam, tyle rzeczy, istot i miejsc, których nie znam, tam jeszcze nie byłem i nie klaskałem w dłonie, tam nie byłem i nie splunąłem, tam nie podpaliłem ognia, tam nie zasadziłem drzewa, tam nie klęczałem, tam nie biegałem, tam nie przelałem łez, tam nie przelałem krwi, tam nie cieszyłem się, nie śmiałem, nie radowałem się razem z innymi, za ręce trzymając się i tańcząc, tam, tam, tam jeszcze, o, gwiazdo chleba – krucha, sypka i dzielna matko nasza, więc żeby tego żalu było jak najmniej, kiedy przyjdzie konać, w co nie wierzę, kiedy nie będzie już wstać, nie będzie już iść, nie będzie już rozdawać się dookoła, bo nie będzie co rozdawać. Ale ja nie wierzę.
- Edward Stachura, Cała jaskrawość

W Trójce była audycja. Pan, który nie ma twarzy, bo jak się jego twarz pozna to jakoś nigdy nie pasuje do głosu słyszanego tyle razy, ten pan dociekał do tego kiedy jest się starym.

Było kilka hipotez, słuchacze dzwonili, mówili, pan komentował.

Ale jedno zostało. Starym się jest, kiedy zaczyna się mieć świadomość, że wszystkiego w życiu już się nie dokona. Że już nigdy nie będę tam, nigdy nie będę tu. Bo wszędzie nie będę. Już nie zostanę kimś albo kim innym. Bo lata ćwiczeń, bo predyspozycje, bo już poszedłem inną drogą.

Z każdym dniem coraz bardziej jestem kim jestem i coraz bardziej nie jestem kim już nie będę. Coraz bardziej. Ach, koelizmy się mnie trzymają.

I to, po zastanowieniu, się czuje. A jednocześnie jest ten stedowski głód, żeby jak najwięcej, najróżniej, nie w miejscu, nie stać. Zmiana, pęd, bo rozpędzonego kamienia nie sposób zatrzymać.

Zmiana albo wielorakość, przeróżność jednocześnie, przeskok z powagi do zabawy, z odpowiedzialności do nierozwagi, z przygotowania do spontaniczności, z pracowania na przyszłość do pracy na teraźniejszość, z przyziemności do natchnienia. Ze świeżych kartofli do poezji. Ciągła, częsta zmiana albo jednoczesna wielorakość. Zmienność albo rozbicie. Byle się życia nałapać.

I tak ciągle, trzeba działać żeby życia nałapać, siebie rozdać, powymieniać ze światem. Aż do portu, aż do portu.

sobota, 4 lutego 2012

Tantiemów, tantiemów mi trzeba!

Było o demokracji, to będzie i o prawie autorskim, z "ukradzionym" obrazkiem na końcu. Staczam się w mainstream.

Na wstępie wczorajszy szok – od 2000 roku funkcjonuje w UE dyrektywa, wprowadzająca opłaty dla autora za np. wypożyczanie napisanych przez niego książek z bibliotek (więcej na Gazeta.pl i innych portalach informacyjnych). Skutki: uszczuplenie budżetu państwa na inne cele, lub przerzucenie opłaty na czytelników i spadek czytelnictwa. Nie znalazłem żadnych badań, ale z logiki i z kilku akcji wiem, że wprowadzenie nawet symbolicznej opłaty drastycznie ogranicza korzystanie z bezpłatnych dotąd usług. O ile dobre jest to w przypadku odwiedzin u lekarza, gdzie ludzi jest za dużo, to wymiecenie ludzi z bibliotek nie wydaje się tak błyskotliwym pomysłem.

Prawo ludzkości do korzystania z jej dorobku (jako cywilizacji) vs prawo jednostki do ochrony swojego tworu i swojej własności.

Sprawiedliwość oddajmy autorom! 
Niech czerpią owoce z drzew zasadzonych,
Z myśli zasianych na glebie głów naszych.

Ale zaraz zaraz. To co jest sztuką? Utwór Maryli Rodowicz tak, należy jej się pieniążek za szwarnego walczyka zapląsanego do „Małgośki”, ZAIKS puszcza tacę. Pomijam aspekt kupienia płyty, oczywista sprawa. Czy taki sam pieniążek nie należy się twórcom z innych dziedzin, np. literatury? Czy pan Sapkowski czy pani Grochola nie powinni otrzymać złotego denara od każdego kto zechciał wypożyczyć ich dzieło z biblioteki i przeczytać je, zamiast kupić (czyli de facto zostać piratem, bo skorzystali z całokształtu dzieła a nie zapłacili i prawdopodobnie już nie zapłacą).

Horyzont – w poprzek. Gdzie są granice dzieł i sztuki? Czy wchodzący do pięknie zaprojektowanego budynku nie powinien architektowi ofiarować miedziaka za korzystanie z pięknych pasaży? Dodatkowa opłata za zdjęcie, którym podzielimy się z kimś – bo zobaczy na fotce, to po co ma sam jechać.

Horyzont – wstecz. Gdzie są granice długości prawa autorskiego? Czy nie ten sam piniążek dla pana Rynkowskiego za dziewczyny co w brązie się lubują, powinien pójść do pana Mozarta? To co stworzył wszak jego jest, a że mu się zmarło… to jego własność przeszła na synów i dalsze dziatki. I po 50 latach wygasła? To czy po 50 latach od nabywcy rodowej posiadłości też ona staje się niczyja? Jak własność to własność, halo. Jak dziedziczenie to dziedziczenie.

Wypożyczyłem dzisiaj tomik Stachury, chcąc przy współudziale herbaty zbrodniczo się nim zachwycić, bez świadków. Pani bibliotekarka zadilowała mi go z uśmiechem na twarzy, moralnie znieczulona na fakt, że okradamy wielkiego twórcę z należnych mu wynagrodzeń.

Artystom nie odmawiam prawa do czerpania zysków ze swoich dzieł, bo je stworzyli i im się należą. Ale sprawa nie jest tak prosta i jednoznaczna, bo jak wyznaczyć granice? I kto o nich decyduje? I jak to się ma do całości dorobku ludzkości jako cywilizacji, jeśli obwarujemy wszystko kopyrajtami i płatnymi licencjami, cokolwiek ktokolwiek wymyśli? I komu będzie się chciało wymyślać i tworzyć jak tych kopyrajtów i korzyści majątkowych nie będzie?

Wszystko oczywiście się rozbija o piniąse. W przeciwieństwie do dawnego modelu sztuki z mecenatami a nie konieczną komercjalizacją i sprzedażą. Kasa ważna, kasa niezbędna. Uznanie też, bo przeliczalne na piniążki.


Jak inaczej ta sprawa by wyglądała gdyby to nie pieniądze i posiadanie były podstawą dzisiejszej cywilizacji i to nie przez nie kształtowalibyśmy nasze działania, decyzje i prawo.

Mój nierealny świat, odcinek kolejny.