piątek, 21 grudnia 2012

Milcz

Co możemy powiedzieć, czego już nie możemy? Co możemy powiedzieć, nie będąc skazanym na miesiąc przymusowych robót? I znowu temat patriotyczny.

Ruszyła mnie historia wrzucona kilka dni temu w gazecie, może dlatego ze sam mam opinie i lubię je wyrażać. Może dlatego, że cenię sobie wolność. A może dlatego, że coraz mniej wierzę w prawo jako środek do osiągnięcia sprawiedliwości. Może dlatego, że tutaj jak na dłoni widać skutki interesów pieniążkowych.

Sprawa przedstawiona w całości tutaj oraz tutaj (strona koncernu zbrojeniowego).

Opinie o wojnach (inwazjach? – wolno mi to jeszcze napisać?) są podzielone. Nieraz spotyka się artykuły - choćby niedawno w Przekroju, gdzie polscy żołnierze nazywani są okupantami (wolno mi to jeszcze napisać?), przytaczane są opinie ludzi, którzy żyją w Afganistanie, w Iraku. W Serbii czułem się nieswojo czytając napisy na murach „Śmierć NATO”. To my, do cholery, to my. To agresja skierowana przeciwko nam, bo nasze bomby zabiły im rodziny, zniszczyły domy. Prawda, oni też zabijali rodziny i niszczyli domy. Jesteśmy siebie warci?


I w takim momencie wpada pan weteran, który poczuł się urażony tym, że ktoś opinią w internecie wspiera naszych wrogów ("Kolejny okupant nie żyje. Brawa dla afgańskich bojowników o wolność"). Wrogów Ojczyzny i Świętego Polskiego Oręża. Ludzi, których motywacji nawet nie sposób nam zrozumieć, ale wystarczy pomyśleć o obecności obcych wojsk na terytorium naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej już nieco perspektywa się zmienia...

I w takim momencie wpada biznes zbrojeniowy, który ma oczywisty interes w tłumieniu negatywnych opinii o inwazji, tłumieniu pacyfistycznych nastrojów, i oficjalnie opłaca adwokatów. Nie chcę popadać w teorie spiskowe, ale to po prostu wygląda nie w porządku. Obrona Polskiego Oręża czy obrona intrantnego biznesu? (wolno mi to jeszcze napisać?). Sąd skazuje gościa na miesiąc robót.

Konsekwencje? Ludzie zaczynają się zastanawiać co jeszcze można powiedzieć, a co nie. Może jednak nie ujawnimy tych bardziej radykalnych opinii. Może jednak zmiękczymy nieco język, uważając żeby nie nastąpić komuś na odcisk. Szczególnie, jeśli ma za sobą kilka złotych więcej na lepszych adwokatów. Może jednak lepiej dyskutować o istotnych wrażliwych sprawach po cichu, żeby nikt nie usłyszał. Sam nie wiem ile jeszcze wolno mi napisać i pięć razy sprawdzam czy na pewno nikogo nie urażam tym co piszę - ale skąd mam to wiedzieć? Mnie obrazić trudno, szczególnie opinią w internecie. Ale skąd mam wiedzieć co urazi kogoś drugiego, kogo nie znam i nawet nie widziałem na oczy. No i co urazi sąd. Brakuje mi empatii.

A gość, w moim odczuciu, nie uraził nikogo racjonalnie myślącego. To jego opinia i ma do niej prawo. Kto miałby się tym przejmować na tyle, żeby chcieć żeby autor opinii miesiąc spędził na przymusowych pracach?

Że niby nawoływanie do nienawiści? Czy to większa zbrodnia niż hipotetyczne najechanie czyjegoś kraju i strzelanie do jego mieszkańców czy do kogokolwiek kto żyje? Nie mówię, że Polska armia to zrobiła i że kiedykolwiek w historii tak postąpili, w końcu nie wiem czy wolno mi to jeszcze napisać...?

sobota, 15 grudnia 2012

Nie umnie

Są dwie drogi, kiedy czegoś nie umiesz lub nie potrafisz: pierwsza to przezwyciężyć strach lub niechęć, zrobić to, a potem nauczyć się. Wyskillować odpowiednio. W duchu rozwoju zagospodarować nieruszone dotąd obszary, poszerzyć horyzonty. Czasem dobrze jest rzucić się w wir czegoś nowego, poszerzać swoją strefę komfortu (o tym trochę było kiedyś) czy patrzeć, jak nabywamy coraz to nowe zdolności. To daje wiarę we własne umiejętności i to, że poradzimy sobie nie-ważne-co.

Druga droga, to zaakceptować. Zaakceptować i zaadaptować resztę czynników do takiej, a nie innej sytuacji. Pogodzić się z sytuacją – ok, nie umiem sprzedawać, jestem leszczem ze sportów zimowych, nie umiem malować, nie umiem porządnie gotować, jestem taki a nie inny. I kto wie, może wcale nie mam wcale ochoty się tego uczyć/zmieniać, ani nie mam zamiaru pozwolić, żeby wpływało to w jakikolwiek sposób na moje samopoczucie – choćby nawet miało się spotkać z „no jak to, nie umiesz...?”. A reszta czynników - praca zawodowa, hobby, styl życia – muszą się do tej sytuacji dostosować. To daje spokój ducha i zatrzymanie.

Obie drogi są niebezpieczne - pierwsza ma za sobą tę pułapkę, że nigdy wszystkiego nie będziemy umieli - więc gonitwa za nowym nigdy się nie skończy. Zawsze będziemy mieli braki, i tutaj już zależy wiele od tego, jak podchodzimy do świadomości ciągłego braku tej czy innej umiejętności, wiedzy czy cechy... Dla delikatnych nie polecane. Druga droga to oczywista pułapka lenistwa - jestem jaki jestem, nie muszę się zmieniać, akceptujcie mnie, frajerzy. Nie mam ochoty uczyć się tego, więc się tego nie uczę i co mi zrobisz?

Skąd wiedzieć czy już nie gonimy z wywieszony jęzorem albo czy już nie spoczęliśmy na wątpliwych laurach?

Tak samo żadne z tych podejść nie jest lepsze, chociaż kiedyś myślałem, że to pierwsze, pełne rozwoju i hurraprzezwyciężania słabości, zapełniania „białych plam” na mapie skilli. Umiejętność odpowiedniego zastosowania drugiego z nich daje niewyobrażalny odpoczynek od pogodni za tym, jacy to powinniśmy być, co powinniśmy umieć i bez czego to w życiu sobie nie poradzimy. Bo ostatecznie kto może ocenić co jest wymaganą umiejętnością i czy nie umiejąc i nie chcąc umieć zawiązać sznurówek nie mogę być świetnym człowiekiem.

wtorek, 4 grudnia 2012

Nie zrozum mnie źle

- Nie zrozum mnie źle… - te słowa zawsze poprzedzają coś, co zostanie źle zrozumiane. To jak mówić „nie bierz tego do siebie, ale...” i mówienie czegoś, co bez wątpienia ktoś weźmie do siebie. – Nie zrozum mnie źle, ale nie chcę, żebyś była moją żoną.

Wyczekałem chwilę. Jej twarz nie drgnęła, ale widziałem w jej oczach, że jej dusza zatoczyła się na boki, próbując utrzymać równowagę. Balans między niezrozumieniem, smutkiem, goryczą a złością. Linoskoczek zwykle ma dwie przepaści, w które może runąć – z prawej i z lewej. Ona miała cztery i próbowała ustać na chybotliwej więzi, rozpiętej między nami.

Milczała. Mogła zapytać „Jak to?” albo zadać mi jakieś inne banalne pytanie, żebym kontynuował. Ale ona jak nikt nauczyła się operować ciszą. Bo wszystko ma swój czas i jeśli ma się zdarzyć, to się zdarzy.

Powinna odsunąć się na oparcie fotela w zdystansowanym oczekiwaniu. Może założyć ręce, podnieść brwi. Ściągnąć usta i żądać wytłumaczenia. Tak jakby jej się należało. Ale ona nadal siedziała lekko pochylona w moją stronę, cierpliwa i skupiona, z rękami na kolanach, z nadzieją nie oczekiwaniem. Czyżby wiedziała?

- Nie chcę nazwać cię moją. I nie chcę, żebyś ty nazywała mnie swoim. – przerwałem ciszę, chociaż zaczynała mi się już podobać.

Wiedziałem, o co pytały jej oczy.

- Jesteś dla mnie… - szukałem słów. Bo jak opisać kogoś, ale tak naprawdę opisać, nie skracając go do jednego słowa, nie zmieniając go w bezduszny rzeczownik, nie klucząc wokół niego niedoskonałymi przymiotnikami, nie plącząc się w nieporadności symboli? Jak precyzyjnie transponować duszę na słowa, nie tracąc w translacji prawdziwej intencji twórcy?

- … ręką, którą chcę pierwszy raz zamykać w swojej ręce. – kątem oka uchwyciłem, jak na jej przedramieniu zjeżyły się te same drobne włoski, które liczyłem tysiące razy.

- Zagadką, którą chcę odgadywać przez cały dzień, a rano zapominać rozwiązania, żeby móc od nowa… - im więcej mówiłem, tym bardziej czułem, że oddalam się w bezprecyzyjność. Rozpaczliwie biegałem po znanych mi słowach, próbując zbudować konstrukcje, które poddane surowej ocenie waliły się z przerażającą łatwością. Czułem, że w tej amatorskiej próbie tłumaczenia jestem coraz dalej od oryginału.

- Nie mów więcej, nie trzeba. – cienie w kącikach jej ust wyglądały, jakby wiedziała, co przed chwilą kotłowało się w mojej duszy.

- Ale nie chcę nigdy stać się pewien, że należysz do mnie. Nigdy. – nie lubiłem mówić o przyszłości. A co będzie, jak zmienię zdanie? Trzeba będzie wycofać wszystko. Mimo to dziś zdecydowałem się mówić o przyszłości, w jakiś sposób wiedziałem, że tak dzisiaj trzeba. - Nie chcę cię mieć.

- Za to chciałbym, tak bardzo chciałbym, żebyś codziennie mnie wybierała. Co dzień, co miesiąc, co rok – żebyś w każdej chwili wybierała mnie od nowa. Decydowała się na mnie od zera, bez oglądania się na przeszłość i bez oczekiwań na przyszłość, tak po prostu, tak na teraz. Żebyś wiedziała – tak, jego chcę. Dla tego gościa chcę zatroszczyć się o siebie, chcę dla niego być lepsza. I chcę spróbować uczynić go chociaż odrobinę, kruszynę, bardziej szczęśliwym niż jest teraz.

Wydało mi się, że zrozumiała. Albo rozumiała już wcześniej. Właściwie nie można być pewnym co zrozumiało się przed chwilą, a co rozumiało się zawsze nie wiedząc nawet o tym. Ale teraz rozumiała, zauważyłem, gdy tylko uśmiechnęła się w głębi źrenic. I jeszcze tak śmieszniej, lekko zarumienionym policzkiem.

- A gdybym odeszła? Gdybym jeden raz po prostu cię nie wybrała, jutro, za miesiąc, za rok?

Serce mi zadrżało. Tak jakby pominęło jedno uderzenie i przeszło do następnego. Coś w mechanizmie zazgrzytało, ale działał dalej. Pracowicie dalej odmierzało litry, z przedsionka do komory, jak klepsydra. Jednak to jedno drgnienie serca zauważyła – nie wiem jak, czy w oku, czy w oddechu, czy w  minimalnym ruchu ręki, którego nawet ja nie byłem świadom.

- Nie chciałbym tego. – zrobiło mi się sucho w  gardle. – Nie chcę tego. Nie chcę, żebyś któregoś dnia, któregoś miesiąca, któregoś roku, nie wybrała mnie. Nie wiem co wtedy będzie, bo kto może wiedzieć? I po co to wiedzieć?

- Tak może się zdarzyć, może tak być, że poczujesz i postanowisz, że to nie ja. To może być nawet i jutro. I odejdziesz, wolna, tak samo jak jesteś teraz. Bo nie należysz do mnie, ja nie należę do ciebie. Nie mogę twojej duszy rozkazać, mogę tylko swoją duszę tak przymusić, tak zaprząc do pracy, żeby ten dzień, kiedy mnie nie wybierzesz, nastąpił tak późno jak się da.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Manifest starego, zmęczonego człowiekiem

Gdy do idealizmu dołącza bezkompromisowość, to z ich romansu może urodzić się albo rewolucja, albo frustracja. Właściwie rewolucja zawsze przechodzi we frustrację, jak tylko pozjada własne dzieci (czyli wnuki tych poprzednich). Z tej sagi rodzinnej krystalizuje się gdzieś moje miejsce w światowej ideologii.

W istotność pieniądza i rachunek ekonomiczny nie wierzę. We władzę nie wierzę (władza korumpuje, władza absolutna…). W to, że prawo zapewni sprawiedliwość nie wierzę. W zmianę też nie wierzę? Każdy szczytny w założeniach ruch (hipisi, alterglobaliści, rastafarianie) po pewnym czasie się komercjalizuje i dewaluuje. Koszulki z Che są produkowane w sweatshopach i można je kupić w kopenhaskiej Christianie.
   
Nie jestem dobrym materiałem na mieszkańca tego świata

Ślizgamy się po powierzchni świata, nie dotykając istoty. Rozmawiamy około tematu, około sedna.

Coraz częściej czuję się jakby wszyscy wokół kłócili się o to, jaki kolor cyferek jest najlepszy, podczas gdy ja widzę błąd w równaniu. Albo zręczniejsze, zapożyczone porównanie:

We’re In a giant car heading toward a brick wall and everyone’s arguing over where they’re going to sit.
- David Suzuki

Na szczęście nie tylko ja widzę błąd w równaniu i nie jestem jedynym, który dostrzega ścianę.

Ulepszamy system ekonomiczny, ale nie zastanawiamy się czy pieniądz w ogóle jest potrzebny. Czy nie możemy się dzielić wszystkim ze sobą, tak jak uczymy nasze dzieci?

Udoskonalamy prawo. A przecież gdyby nie było pośród nas skurwysynów, to niepotrzebne byłoby prawo. Nie byłoby kogo pilnować.

Pracujemy nad demokratyzacją władzy. Nie zadając sobie pytania czy w ogóle potrzebujemy władzy nad sobą, czy potrzebujemy kogokolwiek pilnującego nas i zdolnego nam kazać robić „właściwą rzecz”. Jasne, jesteśmy omylni jako ludzie. Dlaczego więc wybieramy tak samo omylnych ludzi do władz?

Organizujemy sprawniejsze wojsko. Żeby bronić się przed samymi sobą? Bo przecież gdyby nikt nie atakował, nikt nie musiałby się bronić.

Napędzamy postęp technologiczny, rzadko zastanawiając się czy rzeczywiście zwiększa on nasze szczęście tak bardzo, jak śmie twierdzić.

Sabo, nie idź tą drogą!

Mam pełną świadomość, że porządek świata, w jaki wierzę, jest nie do osiągnięcia - na pewno nie w ciągu najbliższych 500 lat, a może w ogóle?

Nie polecam nikomu. Wiara w ideały, szczególnie te nieosiągalne, to ciężki kawałek chleba. Wiara, że powinno być tak, jak zupełnie nie jest, to frustracja. Czy to oznacza, że powinienem odpuścić? Zejść z obłoków na ziemię i pogodzić się z faktem, że się nie da? Powinienem rozmienić ideały na drobne, może bardziej realne?

Nie wiem, czy potrafię. To trochę jak z miłością. Nie da się racjonalnie przetłumaczyć i wytłumaczyć, po prostu się czuje i wie się, że tak a nie inaczej. Wiara na poziomie uczuć. Na poziomie serca.

Może się mylę. Może oszalałem. Może żyję bajką. Może nigdy nie będzie tak, jakbym chciał. Może straciłem kontakt z rzeczywistością. Może nie umiem zauważyć najprostszych rzeczy. Może dałem się zmanipulować. Może kompletnie błądzę. Może tracę czas.

Ale wierzę w to, że to serce jest odpowiedzią. I nie chcę zmieniać ideałów na mniej idealne… tylko dlatego że te są nieosiągalne.

sobota, 24 listopada 2012

Patriotyczmnie

Ojczyznę kochać trzeba i szanować
Nie deptać flagi i nie pluć na godło
- T. Love, Wychowanie

Urodziłem się N: 52° 10' 26"  E: 18° 51' 9". Przez to jestem Gdańszczaninem? Rodzice urodzili się na Podlasiu, więc prawem krwi moją małą ojczyzną jest Podlasie... czy Pomorze? Polakiem jestem z krwi, z miejsca urodzenia, z paszportu? Z miejsca lub kultury wychowania? Czy przez świadomy wybór? Jestem Słowianinem, mieszkańcem kontynentu, albo może całego świata? Może Jaćwingiem, Polaninem czy Dregowiczem? Jak daleko powinienem szukać wstecz w poszukiwaniu narodowości „z krwi i dziedzictwa, z dziada pradziada”? Co, jeśli gdzieś napotkam na domieszki innych narodowości?

I wreszcie - interes której grupy powinien mi leżeć najbardziej na sercu? Co, jeśli to, co dobre dla świata nie będzie dobre dla Polski? Co, jeśli to, co dobre dla Gdańska, nie będzie dobre dla Europy? Co, jeśli to, co dobre dla Pomorza, nie będzie dobre dla mojej rodziny?

Podzielmy się ze sobą

Podział na jakiekolwiek grupy, w tym oczywiście wg narodowości, prowadzi do konfliktów. Momentalnie występuje zjawisko stronniczości grupy własnej – wyżej oceniamy członków własnej grupy, wykazujemy do nich wyższą lojalność, zaufanie, życzliwość. Nawet, jeśli kryteria podziału były zupełnie sztuczne (eksperyment Henri Tajfela, gdzie studenci przydzielali więcej pieniędzy za udział w takim samym badaniu członkom własnej grupy – tu opis). Dalej zachodzi mechanizm jednorodności grupy obcej – „wszyscy Niemcy”, „wszyscy Rosjanie”. Generalizacja i stereotypizacja myślenia, mimo, że są to wszystko osobne jednostki (eksperyment Quattrone, Jones z 1980: studenci uogólniali opinie poszczególnych studentów drugiego uniwersytetu na całą grupę – „Oni myślą tak…”). Stąd uprzedzenia, upraszczanie myślenia jeśli słyszymy „Włoch, Rumun, Niemka, Ukrainka, Szwed, Amerykanin, Bułgarka, Rosjanka”. Czy to samo przychodzi do głowy przy każdym z tych słów, czy pojawiają się opinie bazujące tylko na narodowości?

Wreszcie w eksperymencie Muzafera Sherifa z 1960 podobni do siebie chłopcy losowo zostali podzieleni na dwa obozy skautowe. Na początku nic o sobie nie wiedzieli, szybko wykształciło się pojęcie "my". Kiedy jednak dowiedzieli się o drugim obozie a także mieli rywalizować o puchary i atrakcyjne noże, to stopniowo zaczęli się nawzajem nienawidzić, tworząc kategorię "oni". 

Zwalali pomniki i rwali bruk - Ten z nami! Ten przeciw nam!
Kto sam, ten nasz najgorszy wróg! A śpiewak także był sam

Patrzył na równy tłumów marsz
Milczał wsłuchany w kroków huk
A mury rosły, rosły, rosły
Łańcuch kołysał się u nóg...

- Jacek Kaczmarski, Mury

Może ktoś jest odporny na te mechanizmy i może silnie przynależeć do jednej ograniczonej grupy (narodowość, przekonania polityczne, miejsce zamieszkania, ulubiony klub piłkarski) i nie ulegać uprzedzeniom względem drugiej. Ja nie jestem wystarczająco silny, więc wolę myśleć, że wszyscy jesteśmy po prostu mieszkańcami Ziemi, wtedy psychika się nie wtrąca aż tak bardzo.

Krwią zlani

Kraje i narody walczyły na przestrzeni wieków o swoje interesy. Krew przelana w obronie Polski, krew przelana w ataku Polski na inne kraje. Nie ma narodu nie splamionego zabijaniem innych w imię tego, co jest 'jego' – ziemia, posiadłości, złoto, przewaga polityczna, dominacja jednej kultury nad drugą. 

Większość patriotów to ludzie, którzy walczyli w obronie wolności, ginęli bohaterską śmiercią w powstaniach. Mam do nich ogromny szacunek i ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał, to ich zdyskredytować. Będąc ostatnio w Muzeum Powstania Warszawskiego miałem przez cały czas łzy w oczach.

Ale nie chciałbym, żeby patrioci rodzili się głównie z wojen, a tym naznaczone mamy nasze martyrologiczne losy. Zresztą patrząc przez hymny wielu państw – w założeniu najbardziej patriotyczne pieśni - dokładnie to się przewija. Walczcie, bijcie się, do upadłego. Czy nie pora pomyśleć o przewartościowaniu pojęcia miłości do kraju? Miłości do siebie nawzajem (bo przecież kraj to ludzie)? Żebyśmy nie uczyli się jak umierać dla siebie, ale żyć dla siebie? Jak nie istnieć w odróżnieniu od kogoś, nie od obrony przed kimś i walki ze sobą nawzajem, ale we wspólnym tworzeniu?

W kontekście ‘patriotyzmu’ poważam ogromnie bł. Matkę Teresę. Urodzona w Skopje (dzisiejsza Macedonia, ówczesne Imperium Osmańskie), w rodzinie albańskiej. Całe życie przepracowała wśród ubogich i chorych w Indiach. Zdrada ojczyzny (jakby np. Albania nie potrzebowała pomocy?) czy może umiłowanie człowieka ponad podziałami skąd jest i kim jest? Chyba nieważne w jakiej służbie, ważne że w służbie człowieka, Ziemi i siebie samego.

Radykalna zmiana radykałów

Podział na narody zawsze był. I do czego nas to doprowadziło? Do punktu, w którym jesteśmy. Mi się on bardzo nie podoba. A radykalną zmianę sytuacji może zmienić tylko radykalna zmiana myślenia. Nowa ścieżka, nowe horyzonty, a więc nowe rezultaty… może.

Moim zdaniem nie ma sensu myśleć kategoriami patriotyzmu narodowego, lokalnego... Tylko patriotyzm ludzki. Jestem człowiekiem i Ty jesteś człowiekiem. Nie żyję dla szczęścia i dobrobytu Polski. Żyję dla szczęście swojego i ludzi, obojętnie skąd są i gdzie się urodzili, jakie mają korzenie. Bo wszyscy mamy jedne.

Na początku Muniek Staszczyk, w środku Jacek Kaczmarski, zakończyć chciałbym piosenką z jeszcze innego kręgu kulturowego. Piosenka, której się słucha gdy leci w radio, spokojna melodia na pianinie, łagodny głos. Co odważniejsi podśpiewują sobie pod nosem. A jednocześnie zawiera niezmiernie radykalne opinie. Tylko wygłoszone jako piosenka, którą można traktować z przymrużeniem oka, że autor sobie napisał jakieś bajania żeby się rymowało. John Lennon, proszę państwa.

Imagine there’s no countries
It isn’t hard to do
Nothing to kill or die for
And no religion too
Imagine all the people living life in peace

Imagine he really meant it.

wtorek, 20 listopada 2012

Pepsi piją lepsi

Już jakiś czas przymierzałem się do ruszenia tematu kultury opartej na Coli czy Pepsi. Będąc w ZHRze trudno się z tematem nie spotkać, podział na zwolenników to jednej, to drugiej jest silny, a spotkania towarzyskie snują się gdzieś wokół tego tematu. Bo kultura picia nie może tak łatwo umrzeć w człowieku, w przypadku harcerzy po prostu idzie to w stronę niealkoholową, ale to generalnie to samo. I nie da się wyprzeć tego, że kultura od tysiącleci jest związana z napitkami – czy to rzymskie wino, kawa, wschodnioazjatycka herbata lub zioła, azteckie kakao, europejskie piwiarnie, czy wschodnioeuropejski pociąg do mocniejszych samorodnych trunków.


Kulturoznawcą, antropologiem czy socjologiem nie jestem, ale rzucając okiem na oparty na pepsi i coli aspekt kultury da się zauważyć pewne mechanizmy.

1. Przynależność do grupy jest prosta

W przypadku pepsiorowców czy colowców przynależność jest superłatwa – jedyne co trzeba to pieniążek. Nie trzeba nic samemu wiedzieć, nic samemu zrobić. Nie jest jak z parzeniem dobrej kawy czy herbaty, robieniem własnych kompotów czy alkoholi. Po prostu kupujesz, przynależysz. Oczywiście możesz jeszcze ubrać bluzę albo koszulkę z logiem.

Kraków

2. Wspólny wróg

Konkurencja między oboma korporacjami jest wspaniałym mechanizmem jednoczącym grupy zwolenników. Przerażające jak oddani są niektórzy zwolennicy jednego czy drugiego napoju. „Nie pójdziemy do KFC, bo tam mają Pepsi”.

3. Produkcja poza kontrolą

…a nawet zrozumieniem. Nikt samemu nie potrafi zrobić coli czy pepsi. Nikt nawet do końca nie wie jak się ją robi i co jest w środku. Więc jest oparcie części kultury na czymś, czego się nie rozumie… czy to dobre dla niezależności, to już pozostawiam jako otwarte pytanie.

4. Nie ma kreatywności

To wynika z poprzedniego. Jako że nie rozumiemy jak to się robi, trudno o modyfikacje, eksperymenty, własny wkład (jak w przypadku kaw, herbat, czekolad itp.). Jest czysta konsumpcja, nie ma miejsca na kreatywność.

Oczywiście taka uboższa wersja kultury nie jest przynależna tylko harcerzom, ale raczej masie ludzi. Tylko w przypadku ZHRu aż dziw, że tak pusty środek tworzenia kultury dał się zadomowić w tak potencjalnie świadomym środowisku. Napychanie kasy koncernom, bez żadnego rozwoju i nauki i dzięki miliardom jakie wpompowały w marketing... O ile bardziej bogate byłoby cokolwiek stanowiące przeciwieństwo tych czterech punktów – nadanie wartości i „wylansowanie” czegoś, co samemu można stworzyć a nawet bawić się tworzeniem nowych odmian, czego produkcja byłaby zrozumiała ale jednocześnie stanowiła wyzwanie, naukę i rozwój. I na dodatek czegoś, co nie opierałoby się na przeciwieństwie do czegoś, a mocniej na jedności.


Tak mnie zmobilizował news z Boliwii, która 21 grudnia (data nieprzypadkowa) wyrzuca ze swojego kraju koncern Coca Cola, żeby wspierać lokalny napój mocochinche – więcej tutaj. A tutaj bardziej "niezależne" źródło, czyli Forbes. W artykule w Forbesie akurat zabawne jest, że zastanawiają się jak to możliwe i opłacalne dla kraju, gdzie 2% PKB jest ze sprzedaży liści koki! Strzał w stopę przecie!

A data ustalona została wg ministra spraw zagranicznych, żeby przestać celebrować kulturę kapitalizmu a zacząć celebrować kulturę lokalną. W ostatnich latach także McDonalds się stamtąd wycofał, bo nie był w stanie wygenerować zysków... zaczynam kochać boliwijczyków!

No i demonizuję, oczywiście. Ale przejaskrawianie i kontrast sprawiają, że zaczynamy wyraźniej widzieć szczegóły.

sobota, 17 listopada 2012

A kumulacja?

Bergamo, 22:00. Od kilku godzin jest już ciemno, na początku fajnie można sobie pozwiedzać nocne miasto, ale już robi się pusto, a na dodatek zimno. Zaczynamy być śpiący, więc szukamy miejsca gdzie można w miarę bezpiecznie rozłożyć karimaty i przekimać do rana.



Płoty, ogrodzenia, znaki Properta Privata, wreszcie druty kolczaste. A za nimi piękne trawniki, parki, miejsca aż za dużo, a nam potrzeba tylko kilku metrów kwadratowych. Ale nie. Po trzech godzinach znajdujemy kawałek parku.


I w tym kontekście coraz bardziej sceptycznie podchodzę do własności prywatnej, szczególnie jeśli chodzi o posiadanie ziemi. I szczególnie jeśli chodzi o posiadanie jej powyżej własnych potrzeb, gdzie duża część po prostu się marnuje zamiast pomóc komuś. Trawniki, ogrody, są piękne ale puste, kiedy w tym samym czasie na dworcach, na ulicach tłoczą się ludzie którzy nic nie mają.

Człowiek jest jedyną istotą, która płaci żeby żyć na Ziemi.

Czyliśmy mądrzejsi i bardziej rozwinięci od zwierząt?

Gdyby w to nie wnikać, to logiczny wydaje się fakt że możesz sobie kupić kawałek ziemi i wybudować tam dom. Ale kto posiada Ziemię, że ma prawo sprzedawać jej kawałki? Jaki fakt leży u podstaw tego, że ktokolwiek może rządzić tym albo innym skrawkiem planety?

Ziemię posiada państwo. Skąd? Zgromadziło. Jak? Gdyby sięgnąć do historii, to tak zgromadziło tę ziemię, że pozabijało tych, którzy oponowali przeciwko zwierzchnictwu danego lorda, króla, barona, kacyka, wodza, cholera wie czego. Nawet w miarę świeżej historii, u podstaw Stanów Zjednoczonych leżą oszustwa prawne (podpisywanie przez Indian umów sformułowanych po angielsku), albo wręcz wymordowywanie ich i zamknięcie w rezerwatach. A teraz ziemię sprzedają jakby nigdy nic… Taka prawda, państwowe akty własności ziemi są całe splamione świeżutką i nieświeżutką krwią, a u źródeł leży przemoc, gwałt i terror. Wporzo sprawa. Kupujcie, kupujcie po taniości. Teraz jesteśmy w miarę pokojowi jeśli chodzi o landy i dlatego niewielu podnosi sprawę, że zostały mniej lub bardziej krwawo zdobyte. Ojcowizna, a co.


Miejsca nie jest za mało, pod wielkim dachem nieba dla wszystkich go starczy. Ot, Wojciech Cejrowski dobrze rzekł, stojąc przed ogromną połacią dżungli i zadając kłam opinii, że miejsca na świecie jest za mało. To my tłoczymy się w miastach. Dałbym materiał video, ale TVN wycofało go z youtube’a.

Jak dla mnie, to żaden człowiek nie ma żadnego prawa posiadać więcej Ziemi niż mu potrzeba, nie ma prawa eksploatować forsownie jej zasobów, a każdemu (niezależnie od statusu, majątku, produktywności, czasu w którym się urodził) przysługuje równe prawo do mieszkania na planecie. Osiedlenia się gdziekolwiek im się podoba, bez aktów własności, umów, pozwoleń, opłat czynszowych dla państwa. Prawo przysługujące za sam fakt istnienia.

Chodź, człowieku, coś ci powiem
Chodźcie wszystkie stany
Kolorowi, biali, czarni
Chodźcie, zwłaszcza wy, ludkowie
Przez na oścież bramy

Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba

Rozsiądźcie się na drogach
Na łąkach, na rozłogach
Na polach, błoniach i wygonach
W blasku słońca w cieniu chmur

Rozsiądźcie się na niżu
Rozsiądźcie się na wyżu
Rozsiądźcie się na płaskowyżu
W blasku słońca w cieniu chmur

Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba
Na ziemi, którą ja i ty też
Zamieniliśmy w morze łez
- Edward Stachura, Missa Pagana, Introit

środa, 31 października 2012

Wy godnie

Kiedy chcesz nauczyć się czegoś, rozwinąć w sobie… wychodź w nieznane. Bo gdzie można się czegoś tak dobrze nauczyć, tak dobrze rozwinąć, jak gdzieś w zupełnie nietkniętym kierunku?

Każdy z nas ma zestaw zachowań, sytuacji, umiejętności itp., z którymi czuje się komfortowo. Doświadczył ich już i wie, że sobie poradzi, że potrafi. I mamy wokół siebie taką bańkę składającą się z naszych przeszłych doświadczeń, w której czujemy się naprawdę dobrze. Tyle, że żeby się rozwijać trzeba wychodzić poza strefę komfortu… im dalej, tym bardziej rozwojowo. Im częściej, tym łatwiej przychodzi kolejne wykraczanie poza bańkę.

Wiele osób ma grube ściany wokół swojej strefy komfortu, obawiając się wychodzić poza nie. Bo coś się stanie – wygłupią się tańcząc pierwszy raz, nie zrobią tego czy owego, bo się na tym nie znają, nie wiedzą co zrobić, nigdy tam nie byli… W obawie, że nie są dosyć dobrzy żeby podołać nowej sytuacji. I bańka się utrwala w dotychczasowym kształcie. A co może się najgorszego stać?

Jak masz czuć się kiedykolwiek z tym wygodnie, jeśli nie zaczniesz tego robić? Jeśli zaczniesz i będziesz kontynuować, to staniesz się lepsza/y w tym. Umiejętność przyjdzie z czasem, ale nie inaczej jak przez trening.

Śpij wygodnie

Tymczasem dążymy do tego, żeby wszystko maksymalnie sobie ułatwić, im prościej, im szybciej, im łatwiej – tym lepiej. Lepiej? Bardziej rozwojowo? Komfort usypia uwagę, przytępia zmysły, wygasza myślenie. Bo po co, jeśli jest komfortowo?

Pomysły biorą się z niedostatku, z braku, z potrzeby. W obliczu braku mózg się uruchamia, zaczyna się gimnastykować żeby znaleźć nowe drogi do celu. Zaczyna być naprawdę kreatywnie, jeśli pozbyć się oczywistych ułatwień.

Otaczamy się wygodą, chcemy bezpieczeństwa, stabilności. A przecież rozwój jest w zupełnie drugą stronę…

Każdy w innej bańce chodzi

Trzeba mieć świadomość, że mamy często zupełnie różne strefy komfortu, różne grubości ich ścian, różną skłonność i otwartość na wychodzenie w nowe sytuacje. Granice strefy komfortu jednego człowieka mogą być nie do pojęcia dla innego („Jak możesz z takim spokojem przemawiać przed dwutysięczną publicznością!”). Ale dużo jest kwestią treningu, a jeśli ktoś jest otwarty na poszerzanie strefy komfortu idzie szybko.

Pamiętam początek pisania bloga. Wątpliwości czy w ogóle mój warsztat do czegoś się nadaje. Zwlekanie z tym pomysłem dobre pół roku (?). Jak niekomfortowo się czułem pisząc pierwsze wpisy. Teraz NieIstota ma prawie 90 postów, ponad półtorej roku, ponad 5000 wyświetleń. Ja czuję się coraz bardziej komfortowo pisząc kolejne teksty.

Jak niekomfortowo się czułem pierwszy raz nocując sam w namiocie pośrodku gór (bodajże Jeseniky?), pierwszy raz prezentując swoje piosenki przed szeroką publicznością na Bazunie. Z czasem to wchodzi do repertuaru zachowań, my jesteśmy w stanie coraz częściej to robić, więc stajemy się coraz lepsi. Strefa komfortu się poszerza, więc można iść dalej!

Teraz zastanawiam się często, co byłoby dla mnie dyskomfortem, kolejnym krokiem. Czego dalej spróbować i w jaką sytuację się wepchnąć, próbując z niej wyjść. Ok, nocowałem w zeszłym roku w zimie w górach w namiocie. W tym roku trzeba pójść dalej – marzę o noclegu w jamie śnieżnej.

Twój dysko

Pomyśl przez chwilę co dla Ciebie jest dyskomfortem. Zarówno jeśli chodzi o duże rzeczy jak i małe, które można dokonywać codziennie. Nie muszą to być sensowne albo znaczące rzeczy, ale wypychanie się poza strefę przyzwyczaja do tego, osłabia granice bańki.

A gdy niespodziewanie życie rzuci nas w zupełnie inną sytuację… to jesteśmy na tyle oswojeni z odnajdywaniem się w nowych sytuacjach, że nie sparaliżuje to nas ani nie złamie.


PS. Czuję się niekomfortowo z pisaniem po angielsku, ale za radą kilku osób zaczynam ćwiczyć pisanie po angielsku nowych tekstów i redagowanie starych… zobaczymy co z tego będzie!

środa, 10 października 2012

Bespinięsy II

Pieniądze szczęścia nie dają, ale bez nich nie da się żyć. Nie da się? Chwilę zastanowić się można czym jest pieniądz... Przecież z czysto realnego punktu widzenia to skrawki papieru. Mam kilka takich zielonych skrawków o wartości 15 kebabów albańskich. Z tym, że żaden bank (nawet w Podgoricy!) nie chce tych pieniędzy, ja nie kupię tutaj za nie nic, a same w sobie są gorsze nawet od czystego papieru, bo trudniej po nich pisać.

Po co ci pieniądze? Potrzebne ci towary i usługi, papieru albo bilonu do ust nie wepchniesz, strój z banknotów byłby raczej niepraktyczny (Lady Gaga jeszcze w takim nie wystąpiła?), przetopić na stal do budowania domu też ciężko. To na cholerę. Pławić się w bogactwie?


Sądzę, że niewielką naukę czerpiemy z mitu o Midasie.

Pieniądze są tylko skrótem myślowym. Gdybyś miał potrzebne towary i usługi, pieniądz staje się bezużyteczny. Gdybyś miał pieniądz, praca zarobkowa staje się bezużyteczna. Kto dobry z matmy, równanie może sobie dalej poprowadzić, ale nie o pracy tutaj mowa tym razem.

Waluta jest wygodna, ze względu na to, że barterem sprawy się nie załatwi. Będąc lekarzem nie zawsze znajdziesz hydraulika, który potrzebuje twoich usług i wymienicie się 1:1. Dlatego potrzebne jest coś pośredniego. Na dodatek kwestia rozmienialności: na drobne (obyśmy sami się nie rozmieniali):

Gdyby miał na własność wołu, a chciał kupić w sklepie igły i nici, niewygodne i wnet niemożliwe by było, jego zdaniem, stopniowe zastawianie części tegoż zwierzęcia na daną kwotę.
- Henry David Thoreau, Walden

A co z minusami pieniądza?

Bieżący kryzys sporo mówi o operacjach fikcyjną wartością. Pójście w uliczkę, gdzie pomnażanie pieniędzy nie wiąże się z żadną realną wartością… Instrumenty pochodne od instrumentów pochodnych… Coś przypominam sobie z nauk mojego wydziału o parytecie złota, na szczęście pieniądz uwolnił się z tych przyziemnych okowów i nie musi mieć żadnego pokrycia w rzeczywistości, wystarczy drukareczka albo impuls elektryczny.

I tu przypowieść o tymfie (gwiazdorze powiedzenia ‘dobry żart tynfa wart’). Nominał srebrnej złotówki wynoszący 30 groszy, zawartość kruszcu równa połowie tego. Monogram króla Jana Kazimierza ‘ICR’ już wtedy rozszyfrowywano jako Initium Calamitatis Regni – ‘początek nieszczęść królestwa’.

Dwa - pieniądz jest pod kontrolą państwa. Państwa, które przecież tak nieracjonalnie się zachowuje, nieracjonalnie wydaje i gospodaruje tym, czegokolwiek się tknie. Hiperinflacja z lat 20-tych spowodowana swobodnym dodrukiem pieniądza, uczyniła bezwartościowym kolejne papierki i żetony. I nagle z pieniądza zarobionego realną pracą, realną wartością… robi się nic. Przez błędne decyzje od ciebie niezależne. Proszę bardzo, możesz rozliczyć polityków nie głosując na nich w następnych wyborach -  ale owoców pracy ci to nie wróci. Farsa demokracji. George z Grecji opowiadał mi, jak powszechne stały się samobójstwa w jego ojczyźnie, gdy ludzie z dnia na dzień stracili oszczędności w bankach.

Pieniądz jest narzędziem wolności (albo może nim być). Narzędzia wolności nie chcę oddawać pod kontrolę komuś, kogo nie kontroluję.

Wealth is a tool of freedom. But pursuit of wealth is the way to slavery.
- Frank Herbert

Trzy – myślenie. Skrót myślenia i pożądanie papieru i żetonu w miejsce tego, co realne. Ogniwo pośrednie odwraca uwagę od tego co rzeczywiście potrzebne, wydaje mi się, że łatwiej o chciwość operując na fikcji. Bo milion dolarów każdy by chciał mieć, a milion chlebów? Panie, gdzie ja by to pomieścił?

Jakie są alternatywy? O barterze pisałem, nie ma opcji. O idealnym dla mnie systemie rozpisywać się nie będę, przynajmniej nie tym razem. Ale jest inicjatywa rodem bodajże z RPA, na którą trafiłem dzięki Przekrojowi (coraz bardziej lubię ten tygodnik).

W Polsce działa to pod nazwą Wymiennik. Nie jest to nowe, koresponduje z tzw. bankami czasu, obecnymi na świecie i w Polsce - chociażby flagowy BankCzasu.org, gdzie pachnie jednak trochę barterem, więc nie jest to do końca skuteczne. Wymiennik wydaje mi się ulepszoną wersją, bo jak pisze o sobie:

To całkiem proste. Maja chce zjeść domowy obiad, ale nie potrafi gotować. Wchodzi więc na wymiennik i znajduje ogłoszenie kucharza Igora, który tworzy smakowite cuda. Maja odwiedza Igora i wychodzi od niego bogatsza o pyszności i nową znajomość. Potem Igor loguje się w wymienniku i zapisuje na swoim koncie 20 punktów (zwanych alterkami), które zostają odjęte od konta Mai. Za jakiś czas ktoś inny skorzysta z umiejętności Mai, która potrafi szyć piękne wełniane czapy – wtedy to Maja zdobywa co nieco alterek. I tak to się kręci, wiruje, krąży i wraca.

Proste, genialne. Omijamy pośrednictwo drukowanego pieniądza pod kontrolą państwa. Omijamy podatki – przysługi sąsiedzkie są nieopodatkowane (wykładnia Ministerstwa Finansów). Poznajemy ludzi z okolicy, którzy umieją coś ciekawego. Sami staramy się też wytworzyć jakąś wartość, którą ktoś zechce od nas. Staramy się być przydatni. Nie ma zapomóg dla bezrobotnych, socjalnych alterek dla ubogich. No i stwarzamy przestrzeń do wolnych zawodów. Nie musisz mieć salonu, opłacać działalności gospodarczej, przechodzić rekrutacji ani zależeć od szefa zakładu fryzjerskiego, żeby obcinać włosy ludziom, którzy na to są chętni. Wolność usług, wolność przepływu. Szara strefa na całego - jestem za.

Myślę, że to dobra droga do uniezależnienia się od pieniądza i dobra do poznania ze swoimi sąsiadami i ludźmi, którzy bez złotówek chcą pomagać innym. Może kiedyś dojdzie i do tego, że zapomnimy o systemie alterek?

Są też wady Wymiennika:

W rzeczywistości i to jest opodatkowane, a raczej oinflacjowane. 2% z każdej transakcji pojawia się na koncie właściciela (nie zostaje zabierane,  tylko system je „dodrukowuje”). W formie alterek może on dzięki temu zatrudnić ludzi, którzy wykonają plakat czy inne prace promujące projekt. Jak dla mnie – ok.

Inna wada to elektronika. Krach systemu, nie wiemy ile kto ma alterek na koncie, o Boże, co robić, nikomu już nic nie pomogę, bo nie wiem ile za to dostanę.

I jasne, jest ryzyko oszukania systemu – gdy ktoś nabije sobie punkty fikcyjnymi usługami, a potem będzie kupował te prawdziwe od innych…  Ale chciwości ludzkiej nie przeskoczysz tak długo, jak to materia i luksus jest podstawową wartością definiującą życie człowieka. 

niedziela, 7 października 2012

Kwaśne marzenia

Egzaminy wstępne na kierunek nauk politycznych. Profesor rozmawia z kandydatką:
- Co Pani wiadomo na temat programu ekonomicznego dla Polski realizowanego przez ministra Rostowskiego?
Dziewczyna milczy.
- No to co Pani wie o polityce społecznej Donalda Tuska?
Dziewczyna milczy.
- A wie Pani kto to jest Donald Tusk? Jarosław Kaczyński? Coś pani mówi nazwisko Komorowski?
Dziewczyna milczy.
- A skąd Pani pochodzi?
- Z Bieszczad Panie Profesorze.
Profesor podszedł do okna, wygląda na ulicę, chwilę się zastanawia i mówi do siebie:
- Kurwa... może by tak wszystko pierdolnąć i wyjechać w Bieszczady…?

A kto by nie chciał? Nie ma to jak zasztrasburgerować na początku. Tak mi się skojarzyło z podziałem marzeń, na dwie sfery. Na sferę takich true-marzeń, które wplatają się w życie. Takie marzenia,  że ot, chcę mieć dom, to pracuję na zdolność kredytową, odkładam gotóweczkę, przeglądam ogłoszenia, orientuję się w rynku co i jak. Jak chcę przebiec maraton to zapieprzam z planem treningowym, deszczyk nie deszczyk, zmęczenie nie zmęczenie. I coś robię w kierunku tego, żeby to się spełniło.

Druga sfera marzeń (można je tak nazwać?) związana jest z pieprzeniem. Jak to bym coś zrobił, chętnie bym wszystko rzucił i pojechał w Bieszczady, choćby jutro. To jedź.  Eee, no nie, w sumie to nie mogę bo praca, sraca, a właściwie to w piątek mam urodziny koleżanki. No i dentystę za dwa tygodnie, właściwie to nic poważnego, ale przegląd trzeba robić regularnie. Może za rok. To na cholerę chrzanisz i sobie i innym dupę zawracasz takim gadaniem.

Takie „wiesz, zazdroszczę Ci X, też bym chciał Y, zawsze chciałam Z”. Co robisz, żeby być o kroczek bliżej w drodze do tego XYZ? Czy w ogóle wiesz, gdzie ta droga się znajduje, jak na nią wejść i przez co prowadzi? Czy po prostu byle wymówka cię z niej zawraca, nawet zanim jeszcze poważnie na nią wkroczysz?

Jeśli tak, to są to takie kwaśne marzenia, niedojrzałe jabłka, w za dużej ilości, powtarzane i niezrealizowane… mogą tylko przyprawić o frustracyjną sraczkę. Ciebie i otoczenie. No bo ile można gadać/słuchać co to by było, gdyby się dało, ale się nie da. Albo chcesz, albo „chciałbyś”. Albo realizujesz, albo „realizowałbyś”. Panie, jakby się dało, to czemu nie…

rys. Andrzej Mleczko


Trzeba odróżniać CHCĘ od CHCIAŁBYM. Albo CHCIAŁBYM CHCIEĆ. Staram się albo przerzucić z koszyka Chciałbym do koszyka Chcę i wcielić w życie. Jeśli przez to musiałbym poświęcić coś, co jest wyżej na liście priorytetów - to jest miejsce na weryfikację. I wyrzucam to w ogóle z mojego pola widzenia/gadania. Bo tylko frustruje. A jak się pomieści w realu i da się zaplanować życie, żeby kierunek z takim nowym "marzeniem/zachcianką/planem/zwał jak zwał" był zgodny i go nie ominął - to wrzucam w koszyk Chcę. I Dążę. A przynajmniej próbuję (w wyniku m.in. tego moja lista 100 marzeń zmniejszyła się do 28. I kilku kandydatów do tego miana).

Bo ile można żreć niedojrzałe jabłka, żyć z cierpkim wyrazem na twarzy, a potem jeszcze biegać po kiblach. Ani to przyjemne ani produktywne, tylko deprech mode można złapać. Albo porzucić kwaśne jabłka, albo wcielić w życie, dojrzeć razem z nimi i zebrać pełne siaty.

PS. Autor prywatnie uwielbia kwaśne jabłka, ale z racji ograniczonej wyobraźni taka metafora powstała i zostanie. Hej.

środa, 3 października 2012

O postępowaniu

Często z odkrywaniem rzeczy
Nie trzeba się spieszyć
- Paweł Czekalski, Xiężyca czas


Rozwijamy się, jest postęp. Cywilizacja idzie do przodu, tylko mam wrażenie że tak chcemy to wszystko pchać do przodu, że już nie zastanawiamy się czy to dobry kierunek. Przez ostatni miesiąc taka refleksja mnie napotykała co chwilę. Że coraz bardziej ulepszamy, ale nie tę drogę co trzeba. Coraz szybciej jedziemy, ale w złą stronę. Mamy coraz ostrzejsze siekiery, ale to nie z tego lasu trzeba drwa rąbać. 

Nasze wynalazki to zwykle śliczne błyskotki, które odrywają naszą uwagę od rzeczy poważnych. Są tylko ulepszonymi środkami wiodącymi do nie ulepszonego celu, celu już i tak zbyt łątwo osiągalnego. Bardzo nam śpieszno skonstruować telegraf magnetyczny z Maine do Teksasu, może atoli Maine i Teksas nie mają sobie nic ważnego do przekazania.
- Henry D. Thoreau, Walden
Próbowałem chleba i w Wielkiej Brytanii i na Ukrainie. Łatwo zgadnąć, który był lepszy, z chrupiącą, pachnącą skórką. Którego smak czuć było już przez łamiące go na kawałki dłonie. Zdrowy chleb w zachodnich krajach to wyjątek, sprzedawany na stoiskach ze znaczkiem "eko", za dodatkową kasę. Nowy trend, na coś co w mniej postępowych krajach jest normalne. To postęp jest? To, że pomidory mają coraz mniej smaku? Że z rumuńskich owoców smak aż ścieka po brodzie, podczas gdy u nas niejednokrotnie można dostać błyszczący, kolorowy papier bez smaku (bynajmniej nie chodzi tu o papierówki)? To jest postęp, ja się pytam? Że prawdziwego pożywienia trzeba szukać po targowiskach (wynalazek dawnych wieków) podczas gdy w powstałych niedawno hipermarketach nie znajdujemy tego, co dobre?

Żyjemy dłużej, ale czy szczęśliwiej? Mamy coraz lepsze warunki życia, ale czy to przekłada się na coś ponad ślizganie się po powierzchni życia? Czy postęp w zadowoleniu z życia jest proporcjonalny do skoku technologicznego, którego dokonaliśmy na przestrzeni wieków?

Choroby fizyczne zostały w dużej mierze opanowane. Za to panoszą się w ich miejsce choroby i problemy psychiczne. Depresja, problemy z poczuciem własnej wartości, koncentracją, społeczne odizolowanie, czy japoński wynalazek karōshi (śmierć z przepracowania). Ocenianie życia na podstawie jego długości jest szaleńczym błędem, lepszy rok jako wolny człowiek czy dwadzieścia lat w kamieniołomach?
A jeden dzień może być lepszy niż tysiące innych.

Podobnie jak ocenianie rozwoju kraju czy gospodarki na podstawie PKB.

ZB: Niech pan na przykład weźmie powszechny dziś w świecie sposób obliczania wydajności krajowej gospodarki, czyli PKB. Przecież PKB wciąż rośnie, a ludzie jakoś nie czują, że im się dużo lepiej żyje? Dlaczego?

JŻ: Bo wzrost trafia do kilku procent najbardziej zaradnych, którzy i tak byli najbogatsi?

ZB: To jest jedna przyczyna. Ale sam wzrost PKB to w istocie rzeczy globalne megakłamstwo, jeśli się go przyjmuje za miernik ludzkiego dobrobytu. Bo PKB notuje ilość pieniędzy, które w obrębie jakieś gospodarki przeszły z ręki do ręki. Natomiast ogromnej sfery gospodarki moralnej, rodzinnej, sąsiedzkiej, środowiskowej – PKB nie uwzględnia. Kiedy siedzę samotnie w stołówce czy w barze i połykam fast fooda, to może nie jest mi specjalnie przyjemnie, ale spełniam jakiś społeczny obowiązek, bo rachunek, który zapłacę, wejdzie w skład PKB i zwiększy wskaźniki wzrostu gospodarczego. Natomiast jeżeli żona ugotuje mi obiad i zjemy go razem z dziećmi, to może nam będzie przyjemniej i zdrowiej, ale zachowamy się aspołecznie i agospodarczo, bo PKB tego nie odnotuje. Kiedy do cna rozpadną się rodziny i wszyscy wylądujemy w stołówkach czy fast foodach, to zapewne ubędzie nam szczęścia, a pewnie i człowieczeństwa, ale PKB wzrośnie.
(…)

Rządy chlubią się wzrostem PKB, ale nie mówią, w jakim stopniu wzrost PKB podnosi jakość życia, a w jakim ją niszczy. A przecież kiedy już wszystkie nasze potrzeby i pragnienia – od jedzenia po seks – zaspokoi rynek i kiedy całe nasze życie zostanie sprowadzone do zarabiania oraz wydawania pieniędzy, staniemy się najbardziej nieszczęśliwymi, najbardziej samotnymi i absurdalnymi stworzeniami na świecie. Możemy oczywiście skomercjalizować całą tę sferę życia, która tradycyjnie była oparta na relacjach moralnych, wspólnocie, samopomocy i ludzkiej samodzielności, ale jak wtedy będzie wyglądało życie?
Czy jeśli rzeczywiście tak się bogacimy, to nie powinniśmy mieć więcej czasu na to, co kochamy? Jeśli dzisiejsze bogactwo jest niepomiernie większe od bogactwa sprzed dwustu lat (dajmy na to dziesięć razy), to czy nie powinniśmy pracować dziesięć razy mniej? A tak się nie dzieje. Następuje inflacja pieniądza, inflacja czasu, inflacja pracy, inflacja technologii i inflacja potrzeb. „Potrzebujemy” więcej, a więc postęp nie jest realny. Postęp jest tylko pozorem, tak samo jak podwyżka o 3% przy 3% inflacji. Nominalnie jesteśmy bogatsi, realnie tkwimy cały czas w tym samym, zmieniają się tylko detale. 

Jeżeli utrzymuje się, iż cywilizacja oznacza rzeczywisty rozwój warunków bytu - a moim zdaniem to prawda, chociaż tylko mądrzy udoskonalają swoje zdobycze - należy wykazać, że stworzyła lepsze domostwa nie podnosząc ich kosztów. Ceną zaś rzeczy jest ilość tego, co nazwałbym życiem, które należy za nie wymienić - natychmiast albo w ostatecznym rozrachunku. Przeciętny dom w mojej okolicy kosztuje chyba osiemset dolarów. Odłożenie tej sumy trwa w przypadku robotnika dziesięć, piętnaście lat, nawet jeśli nie jest obciążony rodziną. (...) Robotnikowi upłynie na ogół połowa życia, zanim zarobi na własny wigwam. Czy człowiek niecywilizowany mądrze by zrobił wymieniając na tych warunkach wigwam na pałac?
- Henry D. Thoreau, Walden

Zastanawiam się… właściwie to się nie zastanawiam, jestem pewny, że to do niczego dobrego nie prowadzi. Chyba że jesteśmy gdzieś na wierzchołku paraboli w stylu krzywej Laffera i od teraz postęp będzie wpływał na lepsze relacje, większe zaufanie do siebie, zdrowsze jedzenie (nie sądzę, obserwując zamieszanie z GMO), zdrowszy świat, różnorodność kulturową (nie gwarantowaną konstytucją, tylko realną), piękniejszą literaturę i muzykę, więcej czasu i swobody na to, co kochamy.

Niepotrzebny nam zawrotny postęp technologiczny, gospodarczy, medyczny czy rozwój czegokolwiek materialnego. Po co, ja się pytam? Czy istnieje punkt zadowolenia z materialnych rzeczy i postępu? To, czego tak naprawdę potrzebujemy, to zaniedbany od dawna postęp dusz.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Wierzchołki Rumunii

Ejże, piknikujmy!
Rumuni bardzo lubią piknikować, przy dowolnej okazji. Podróż samochodem to nie tylko przemieszczenie się z punktu A do punktu B z szybkim postojem na stacji benzynowej, żeby pasażerowie mogli uronić krople z baku i hamburgs w nędznym barze. Przy drodze sprzedaje się arbuzy, a skoro arbuz, to okazja żeby wysiąść i zrobić piknik. To nic, że kawałek dalej będą jeszcze melony - cała rodzinka radośnie zatrzyma się drugi raz, rozłoży koce i zacznie się spożywanie melonów. To zarówno doświadczenie Michała, którego spotkam pod Moldoveanu za kilka dni, jak i moje, gdy wchodzę w góry a droga nad górską rzeką pełna jest ognisk, grillów i namiotów. I ludzi patrzących na mnie jak na wariata, bo po co się pchać do góry, kiedy tu też można usmażyć mięsko, zjeść owoce, popić solidnie cujką a potem wrócić samochodem do domu.

Samobieżne osiołki
Pierwsze, co mnie zadziwiło w rumuńskich górach, to właśnie te szlachetne zwierzęta. Dogoniły mnie, kiedy wspinałem się na Curmătura Bratilei. Obracam się, a za mną trzy osiołki obarczone tobołkami, i idą. Nikt ich nie prowadzi, same wybierają znaczony czerwonymi trójkątami szlak. Właściwie robią to lepiej ode mnie, bo gdy pośród trawiastego przejścia gubię szlak, osły sprowadzają mnie na dobrą drogę. Są też wytrzymalsze ode mnie w podążaniu do góry z uporem, więc przepuszczam kolejne. Dopiero kilkaset metrów za nimi idzie pasterz. 


Jak okaże się w ciągu kilku następnych dni, to bardzo popularny sposób transportu dóbr z dolin w góry lub na ich drugą stronę... Pasterz i jego juczne osły przemierzający puste hale, to coś co daje posmak atmosfery miejsca.

Centrum NASA
Na przełęczy (to owa curmătura) natykam się na kosmiczną budowlę. Ni to bunkier, ni to stacja kosmiczna. Zamknięta podnoszonym do góry włazem, świeci pośród zielonych gór na czerwono-białą, kłując wręcz w oczy. Zostawiam plecak, sprawdzam środek. Dopiero w środku przypominam sobie, że Wielo kiedyś mówił mi, że na fogarskiej grani można napotkać tzw. refugios czyli schronienia dla wędrujących, i to właśnie jedno z nich.


To akurat najnowsze, postawione w przeciągu ostatnich dwóch lat. Mimo to już pasterze zdążyli je zniszczyć - wyciągnęli akumulatorki z panelu słonecznego, tak że w środku nie ma oświetlenia. Za to jest miejsce na około 10 osób spokojnie. 


Pod Moldoveanu spotkałem Cristi, rumuńskiego skauta, który uczestniczył w budowaniu tych nowych schronów i wiele mi o nich opowiedział. Ten konkretny stawiali w śniegu w październiku. Zaznaczył mi także wszystkie nowozbudowane  schrony, których oczywiście nie ma jeszcze na mapach. A na pewno nie na mojej Bel Alpin - której nie polecam komukolwiek wybierającemu się w góry. Poziomice co 200m to coś, co przyprawić człowieka może o szał, kiedy wchodzi i schodzi, a na mapie płasko...

Refugios przyjmują różną formę od kosmicznych półkul do zwykłych chatek. Są w różnym stanie, ale co 6-7 godzin wędrówki da się znaleźć miejsce, w którym można przeżyć spokojnie noc.



W tym pierwszym, metalowym pudełku, spotykam Teda i Yvette, przesympatycznych Anglików, z którymi postanawiam zostać na noc. Przy kawie, herbacie i długich rozmowach o Polsce i UK, a także o tym co warto i czego nie warto zobaczyć w Rumunii upływa nam wieczór.

Na bezwodziu i rak woda
Chwilę przed "pudełkiem" na Curmătura Zârnei mijam pojedynczego wędrowca o spierzchniętych wargach. Zmęczony przystaje, opiera się na kiju i z żałością w głosie pyta, czy gdzieś dalej będzie źródło wody. Jakiekolwiek. Jakiejkolwiek. Bo od rana idzie od Moldoveanu i nie ma nigdzie wody na grani... Na szczęście miał źródło przed sobą ok. 200m, także szybko się ze mną pożegnał.

Ted potwierdził te rewelacje. Wcześniej spotkali jakąś ekipę, która też szła cały dzień bez wody w piekielnym upale, jaki panował na grani. I gdy doszli do "pudełka" to pili wodę z wielkiej kałuży, przy któej widać było ślady owiec. Mnóstwa.

- Ale w tej wodzie są kijanki! - ze zgrozą zawołała do nich Yvette.

- Nie ważne. - odpowiedzieli, po czym łapczywie pili dalej.

Poniżej zdjęcie "wodopoju".


Wiemy, że kolejnego dnia trzeba będzie nabrać pełne baki, tylko skąd? Rano decyduję się zejść jakieś 300-400 metrów stromym stokiem w dół do wąskiego wąwozu, gdzie da się nabrać wody. Niestety powyżej, prawie u źródła stacjonują owce, więc wodę zasypujemy chlorowymi tabletkami. Smakuje jak basen, ale przynajmniej jest bezpiecznie.

O wschodzie słońca obserwuję pochód owiec na łąkę.



Instant fog
Fogarasze to przepiękne góry, teraz widzę to wędrując po grani. Widoki jak z Tatr, strome skaliste ściany, liczne jeziorka. Tylko że tutaj nie ma tłumów, kolejek na szlaku. Nie ma pielgrzymek w klapkach czy koników do Morskiego. Jest cisza i spokój, jest pustka jak okiem sięgnąć. Nad jeziorkami czy na grani można bez przeszkód biwakować, chodzić poza szlakiem (który notabene jest bardzo dobrze oznakowany, o to też zadbał Cristi). 







Regularnie łapie mnie zjawisko błyskawicznej chmury wyskakującej z doliny, co daje spektakularne rezultaty. Im bardziej zmienna pogoda, tym lepsze foty. Pół godziny i nic nie widać, i takie kilka godzin jest niemalże codziennie.





Piątka spod Moldoveanu
W blaszanym refugio pod Moldoveanu spotykam piątkę Rumunów. Cristi, którego wymieniłem już wcześniej, Laurę, Cristianę i Sylvii oraz Rudiego. Proponują, żebyśmy bez plecaków jeszcze wieczorem ruszyli na Moldoveanu, najwyższy szczyt Rumunii (2544 m. n.p.m.), mi to jak najbardziej w smak. Jest fragment z łańcuchami, ale nie sprawia problemów.





Sylvii, Laura, Rudi, Cristiana i moja skromna osoba. Fot. Tagu Wan

Wracając do blaszanki spotykamy trójkę nowych lokatorów.

- Hi, I'm Chris - jakoś łatwiej mi przedstawiać się angielskim odpowiednikiem.

- Hi, I'm Michał!

- Hmm... Poland?

- No przecież! 

(Dwóch pozostałych to Niemcy, którzy niezbyt mieli ochotę się integrować). Michał wędrował sam przez Wschód, tutaj trafił przez Ukrainę i Mołdawię. Dobrze było znów z kimś porozmawiać po polsku, ale jak się okaże wcale to nie takie rzadkie tutaj. Razem w siódemkę zasiedliśmy do kolacji, każdy wyciągnął co miał. Węgierska ostra pasta, papryczki pepperoni, pasztety. W koło w plastikowej butelce zaczęła krążyć cujka tudzież palinka, czyli wódka pędzona najczęściej ze śliwek. Każde gospodarstwo ma swoją recepturę na nią, także za każdym razem smakuje zupełnie inaczej. Natomiast wydaje się, że każdy tutaj ma gdzieś ukrytą plastikową półlitrówkę, w której zawsze jest cujka do podzielenia się.

Cristi proponuje, że skoro następnego dnia idziemy w tę samą stronę, to żebyśmy poszli razem. Ochoczo na to przystaję, bo zdążyliśmy się już polubić, zawsze weselej w kompanii. Ruszamy na wschód słońca na Moldoveanu, tym razem już z plecakami.




Papirosy
Palenie w Rumunii jest powszechne, knajpy, puby, ulice czy góry pełne są palaczy. Z ekipy rumuńskiej, z którą wędrowałem, wszyscy palili. Za to jako szanujący przyrodę nie wyrzucali petów gdzie popadnie, mieli na to ciekawy travellerski sposób.



Trzy kroki od śmierci
Przebijamy się do Lacul Capre, które znajduje się w pobliżu Szosy Transfogaraskiej. W międzyczasie nad Lacul Giurgiului mamy okazję uzupełnić wodę, umyć się i ugotować herbatę (moja o smaku grzanego wina robiła oszałamiającą karierę). Z przeciwnego stoku schodzi trójka turystów, jeden zakłada biało-czerwonego buffa na głowę. Swoi, wspólnie jemy chałwę. 

Szlak do Lacul Capre nosi nazwę "Three steps from death" jak tłumaczy mi Cristi. Z jednej strony przez kilka naprawdę niebezpiecznych momentów - szczególnie z plecakami - a z drugiej przez to, że kiedyś biegła tędy granica i do przekraczających ją nielegalnie strzelali żołnierze stacjonujący w tym rejonie.



fot. Tagu Wan

Poza pociętą o kable ręką nic złego jednak się nie dzieje.

W międzyczasie aktywnie z Laurą i Cristianą uczymy się języków. Niesamowitą radość sprawia im, gdy stopniowo do angielskiego zaczynam wplatać kolejne rumuńskie słowa, a one same największym uwielbieniem darzą "skrzypce". Językowa wymiana owocuje projektem wielojęzykowego słownika, który teraz będę uzupełniał i testował na kolejnym wyjeździe.

Szosa
Lacul Capre jest tuż przy Szosie Transfogaraskiej, więc jest też zatłoczone. Wygodna turystyka, bo wystarczy podjechać do Balea samochodem, godzinka w górę i już można biwakować nad pięknym jeziorkiem.




Do budowy Szosy zużyto swego czasu 6 milionów kilogramów dynamitu (!), ma niezliczoną liczbę zakrętów i najdłuższy tunel Rumunii (prawie 900m). W Sighişoara spotkałem kilku motocyklistów, którzy przyjechali tu z Polski tylko po to, żeby kilka razy wjechać i zjechać tą trasą, bo naprawdę robi wrażenie. Zresztą zjechaliśmy autostopem w dół z Rumunem i Belgiem, którzy przyjechali tu też tylko na rowery. W górę i w dół.



Stolica kultury
Trudno przychodzi mi rozstać się z nowymi znajomymi z Rumunii, ale taki tryb podróżowania z tym się nierozerwalnie wiąże. Cristi proponuje, żebym przyjechał na obóz skautowy, ale niestety mi to nie po drodze. Zjeżdżam do Sibiu, przepięknego miasta, które w 2007 było europejską stolicą kultury.



Niesamowite bramy, podwórka i patio. Zostawiam plecak w hostelu i ruszam z aparatem na miasto.Tuż koło Mostu Kłamców spotykam zupełnie nieoczekiwanie jeszcze raz Laurę i Rudiego, którzy przez Sibiu wracają do rodzinnej Sighişoary. 








Dom w Cînaia
Na południowy-zachód od Sibiu ciągnie się pasmo Munții Cindrell, które chcę przejść aż do Szosy Transalpina. Tutaj słowo o dostępności map gór w Rumunii - jest losowa. Naprawdę ciężko o dobrą mapę, a w przypadku Cindrell o mapę jakąkolwiek. Ruszam ze schematyczną mapką województwa Sibiu, licząc, że znajdę coś w kurortach w górach. Nie znajduję nic oprócz zdjęcia planszy  z narysowanymi szlakami, ale się nie zniechęcam i ruszam dobrze znakowaną trasą. Gdziekolwiek dojdę na wschód będzie Transalpina.

Nadchodzi wieczór, zbierają się deszczowe chmury. Robi się ciemno, ptaki się pochowały i tylko wiatr i cisza mi towarzyszą w tych ostatnich godzinach. Pochodzi błyskawiczna mgła. Wcześniej kilka razy strachu napędziły mi sfory psów pasterskich - po kilka-kilkanaście agresywnych psów, które opadają cię ze wszystkich stron kołem. Są tylko na odległość kija lub gazu pieprzowego, trzymanego kurczowo w ręce. Ujadają i kłapią zębami, czekając tylko na chwilę nieuwagi. A ty tylko czekasz, aż pasterz usłyszy swoje psy i zejdzie do ciebie, co czasem trwa i piętnaście minut. Pasterze twierdzą, że psy nic nie zrobią, nie zaatakują bez rozkazu... ale to nie uspokaja, kiedy kolejny raz widzisz biegnące pędem w twoją stronę ujadające psy.

Napieram, żeby dojść na nocleg w Refugio Cînaia, kiedy jednak tam dochodzę o zmroku, zastaję coś zupełnie innego niż blaszanki czy stacje kosmiczne. Wita mnie ponura, drewniana chata, strasząca otworami okien. Szczególnie po doświadczeniach z psami chata robi złowrogie wrażenie. Gdzieś u góry we mgle słychać ujadanie psów.



Kiedy jednak spędzam noc w chacie, klątwa zostaje odczyniona. W porannym słońcu dom prezentuje się przyjaźnie. W środku mam do dyspozycji pryczę na około 6 osób, stolik, piec opalany drewnem. Są też zapasy pościeli, ale jakoś jej nie ufam. 




Przed domem wybija źródło, gotuję sobie ciepły posiłek. Robię pranie, czytam książkę kupioną jeszcze w Krakowie. Za chwilę w ruch idzie harmonijka, towarzysząca ptakom które już powróciły do Cindrell. Wygrzewam się w słońcu i nie mam zamiaru nigdzie się ruszać, jest sielankowo. Gdy tak siedzę przy stole przed domem, to czuję, że mógłbym zamieszkać w takiej chatce. Przynajmniej jakiś czas, tak po prostu. Rąbać drwa na opał, czytać i pisać, jeszcze przytransportować z dołu gitarę. Schodzić do wioski po świeże pieczywo, zapasy warzyw. Wieczorami obowiązkowe ognisko. Sielanka.

Ekspres powrotny
Streszczam relację, bo właściwie to jutro znowu wyjeżdżam i nie będzie jak tego wszystkiego opisać. W Alba Iulia spędzam kilka godzin. Ładne, ale całkowicie puste centrum, robi raczej przygnębiające wrażenie.



W Cluj-Napoca spędzam kilka godzin od 22 do 2 rano, między pociągami. Miasteczko studenckie, żyje i w wakacje i to do późnych godzin (lub wczesnych, jak kto woli). Momentalnie poznaję tam Matyasa z Francji, z którym wypadamy do pubu poznać jeszcze więcej ludzi.

Oradea to ekspres w godzinach porannych - od wschodu słońca do bodajże 10 rano, potem stopem na Węgry... gdzie panuje nieopisany burdel. A raczej opisany, ale to jeszcze w jednej notce. 

FOTKI