sobota, 30 lipca 2011

Algorytmy selekcji informacji

Filmaster

Z ciekawości zacząłem używać Filmastera – portal działa tak, że oceniasz filmy, które widziałeś, a on na podstawie jakiegoś algorytmu plus opinii ludzi o innych filmach wylicza i podaje, jakie jeszcze filmy Ci się w takim razie prawdopodobnie spodobają. Tacy znajomi w internetowej puszce – zamiast polecania przez ludzi sugestie podaje Ci komputer.

Stestowałem wczoraj, oglądając „Dwunastu gniewnych ludzi” z 1957, który został mi polecony jako najbardziej odpowiadający moim gustom, program nawet stwierdził, że ocenię go na ok. 8,8/10. Trochę sci-fi.

Co lepsze, program miał rację – film naprawdę wybitny, sztuka jakich mało w filmie. Zamknięta przestrzeń, jeden plan i dwunastu bohaterów- ława przysięgłych obradująca po procesie. Błyskotliwa dedukcja i refleksja, że ślepa wiara i zamknięcie na inne punkty widzenia jest zgubne. Temat jak najbardziej aktualny dla mnie – koniec końców dałem ocenę chyba nawet ponad 9. Pozytywnie.

Google i inne Facebooki

Google selekcjonuje informacje, które do Ciebie trafiają. Zależnie od tego jakiej przeglądarki używasz, od Twojej historii przeglądania, systemu operacyjnego, lokalizacji – ogólnie 57 czynników wpływających na to, że ja wrzucając coś w wyszukiwarkę dostanę inne wyniki niż Ty szukając tego samego.

Z jednej strony ok – trafniejsze wyszukiwanie, bo bardziej prawdopodobne, że szukając informacji o kraju będę bardziej koncentrował się na zabytkach, kulturze czy przyrodzie, a mniej na polityce. Wyświetlają mi się reklamy sprzętu muzycznego, książek czy sprzętu turystycznego – nie proszków do prania, samochodów czy artykułów dla dzieci. Też fajnie, bo większe prawdopodobieństwo że trafi się coś ciekawiącego mnie, a nie bezmyślny chłam.

Selekcja informacji w takim ich natłoku jest coraz bardziej potrzebna. Internet jest pełen syfu lub „syfu z mojego punktu widzenia”. Jakoś trzeba się w tym poruszać.

Z drugiej strony – żyję sobie wtedy w takiej informacyjnej banieczce, ograniczony moimi dotychczasowymi wyborami, zainteresowaniami, przekonaniami. Coraz mniej prawdopodobne, że będę napotykał informacje (wartościowe) z innych dziedzin, poglądy dla mnie niewygodne lub dyskusyjne. Są one po prostu usuwane, nic mnie nie niepokoi, nie skłania do spojrzenia z drugiej strony.

Szczytem wszystkiego był opisywany przez Eli Parisera na TEDzie przypadek, gdy Facebook wyciął jego znajomych, którzy prezentowali konserwatywne poglądy, gdy on sam prezentował liberalne. Zresztą zamieszczam wideło.



Halo – nie tędy droga! Wycinanie z tego co do nas dociera (a więc naszej indywidualnej percepcji świata) innych punktów widzenia, innych tematów, zubaża nasz świat i naszą psychikę. Trzeba się ścierać, trzeba wykraczać poza to co nam znane, poza to w co wierzymy. Posmakować drugiej strony, spróbować zrozumieć. I albo utwierdzić się we własnych przekonaniach, zainteresowaniach – albo zmienić je, coś dodać, coś odjąć.

Żeby nasz świat miał wiele odcieni, a nie tylko to co nam przefiltruje ta czy inna strona.

środa, 27 lipca 2011

A w Galerii

Dużo myśli kłębi się w głowie - o konsumpcji przede wszystkim. Narzekanie na Galerię Bałtycką jest hip, ale dzisiaj jak jeszcze nigdy doświadczyłem wrażenia pustki patrząc na to co tam ludzie sprzedają. A   l u d z i e   kupują.

A w Galerii wyposażysz dom. W domu muszą być ładne naczynia. W domu muszą być śliczne obrusy, meble i ściany z elegancką tapetą. Świeczniki, solniczki, szklane wymyślne wazy, kuleczki aromatyczne do kąpieli. Koszyczek na serwetki z kuleczką na łańcuchu, żeby nie odlatywały. Szczytem absurdu było urządzenie – jak Aga odgadła – do gaszenia świeczek. Musi być to wszystko. Bo jak nie to co?

A w Galerii się ubierzesz - piękne buciki na wysokim obcasie, skarpetki za 90zł, drogi elegancki garnitur, śliczna sukienka z wieszaczka, w letnich kolorach. Trzeba mieć to wszystko. Bo jak nie to co?

Naprawdę - polecam przejść się i pooglądać to z pytaniem "bo jak nie to co?" na każdą ziejąca z wystawy okazję zakupową.

A w Galerii sztuka - wystawa World Press Photo. Ciekawe fotografie z zeszłego roku – wydarzenia, ludzie, przyroda, sport. Niektóre niesamowite ujęcia, dające do myślenia. Szczególnie czarno-białe obrazy wojenne z Czeczenii – puste bloki, ciała zrzucane do dołów, oznaczane numerami, bo nazwisk nikt nie zna. Obrazy z powodzi - nędza i rozpacz ludzi co stracili dobytek. 

Tuż obok zdjęcia polskich rzek – spokój i piękno przyrody, niesamowite obrazy, które istnieją gdzieś Tam.

Tylko, że niewielu ludzi przystawało przed zdjęciami. Niewielu obchodziły obrazy – ważniejsze zakupy. I w takich chwilach myślę sobie czy to Galeria jest "siedliskiem zła" i to z nią jest coś nie tak? Budynek?

Ciężko nie oceniać własną miarą, a jednak nie powinienem. Każdy ma własny system wartości - oby tylko świadomie wybrany.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Urban Tales

Znów recenzja rodzimej sztuki, a co mi tam. Urban Tales – instalacje w przestrzeni miejskiej, które miały pokazać, że Sopot Otwartym Kurortem Kultury jest. Bardzo dobre pomysły przemieszane z bardzo dyskusyjnymi – Trójmiasto kulturą jeszcze różnorako stoi.

Bar
Instalacja dźwiękowa przed barem mlecznym w Sopocie (swoją drogą nie wiedziałem, że takim jadłem można się uraczyć w okolicy, gdzie studiowałem tyle lat). Za pomocą słuchawek bezprzewodowych można było posłuchać na żywo dźwięku zmiksowanego z wnętrza Baru Bursztynowego – bajeczka. Patrząc na drzewa, samochody, ludzi na ulicy w uszach: „To będzie 13,80.”, brzęk sztućców i trzaski zamykanych drzwi. Niesamowite.

Koń
Co koń tu robił to nie wiem. Po prostu stał, wypasał się i zbierał na siano. Ale uciecha była niezła – zebrana grupka, dzieci nawet laurki dla konia rysowały.


System MK
- Naprawdę, chcą Państwo zobaczyć to? Bo to nie wychodzi i to trudne jest…
- Chcemy!
- No dobra…
System lusterek, który zawieszony przy werandzie miał pokazać nam wnętrze werandy, perspektywę sąsiada, telewizor w środku itp. Rzeczywiście, nie wyszło…

Technopająk cynamonowy
Sieć zapleciona na ścianie jednego z budynków oraz pająk czatujący na niej – z pomysłem, ciekawe, szczególnie oglądane z odpowiedniego kąta.


Ściany
Kolejny przerost. Najpierw nie znaleźliśmy wystawy, zlokalizowanej na klatce schodowej przy Haffnera, podszytej melinką. Wreszcie pani, która nam to zaprezentowała z dumą naprowadziła nas na dzieło – „To tu!”. Zdjęcie powieszone na ścianie. Na zdjęciu ściana. I ramka ze skazą, żeby była głębia. No sorry. Zrobiłem zdjęcie ściany, na której było zdjęcie ściany. Startuję do przyszłorocznej edycji.


Ukryte
Hołd dla Oliviera Messiaena, który w latach 50. przysłuchiwał się różnym gatunkom ptaków i transponował ich śpiew na fortepian. Można było posłuchać ze słuchawek podłączonych do domku dla ptaków właśnie jego fortepianowych aranżacji. Dość genialne. Wieczorem koncert na żywo elektronicznej adaptacji utworów Messiaena – coś ciekawego i pobudzającego wyobraźnie. Ambient na żywo w przestrzeni miejskiej – i jest ok.


Dom
Napis NIE KAŻDY DOM JEST KRZYWY wyświetlany na ścianie w kółko. Miało pobudzić do myślenia.

Bardzo cieszę się, że takie imprezy mają miejsce w Trójmieście. Powoli, powoli i do przodu. Niech pomysły się prezentują, przeplatają, nawzajem inspirują. Nawet jeśli nie wszystkie instalacje były jak dla mnie trafione, to dwa-trzy pomysły i już jest dobra pożywka dla mózgu. Mam nadzieję, że będzie się to rozwijało i jeszcze nie raz zadziwi.

Tymczasem – w sierpniu pierwszy w Polsce Fringe, i to w Sopocie!

piątek, 22 lipca 2011

Skala

Tym razem przegięli w uwalnianiu Skali. Ciemno, głucho. Tylko wykształcona przez lata pracy ze Skalą świadomość własnego ciała pozwoliła mi określić, że mam otwarte oczy i całe bębenki w uszach. Zacząłem gorączkowo macać teren wokół siebie, coś bezgłośnie upadło - chyba pojemnik na sztućce z kilkoma widelcami w środku. Trafiłem ręką na szklankę wypełnioną płynem, po blacie stołu rozlała się jakaś substancja. Kawałek dalej potrąciłem przemyślnie tu chyba ustawiony zestaw garnków, które bez jednego brzęku rozleciały się po podłodze. Zaraz za garnkami gołą dłonią trafiłem wprost na rozgrzaną do niemożliwości żarówkę. Momentalnie cofnąłem rękę, z ust wyrwało mi się przekleństwo – pochłonięte od razu.

Wreszcie po kablu od żarówki odnalazłem przekrętnik, do oporu wywinięty w lewo. Z trudem zacząłem go odkręcać na powrót, bezkarnie klnąc i wykrzykując swój gniew w bezgranicznej ciszy.

Światło zaczęło wracać – najpierw na krańcach pola widzenia pojaśniało, kula ciemności na wprost źrenicy pomniejszała się z każdą chwilą gdy wywijałem przekrętnik. Przy połowie Skali odzyskałem zdolność czarno-białego widzenia – zobaczyłem żarówkę, która tak dotkliwie poparzyła mi dłoń. Obejrzałem okrągły czerwony ślad pozostawiony na ręce. Jak najszybciej pod wodę – na szczęście kran był nieopodal. Przeklęci żartownisie.

Kilka przekręceń i światło zupełnie wróciło do mieszkania, w pełnym kolorze. Było już widno - siódma, może wpół do ósmej. Zegar w tym pobojowisku, które uczyniłem w kuchni zlokalizowałbym po tykaniu, ale moi goście zostawili jeszcze jeden skalometr gdzieś tutaj.

Na szczęście z przywróconą wizją długo nie zajęło mi jego odnalezienie – małe radyjko stało wysoko na szafce. Sięgnąłem i zacząłem wywijać przekrętnik – minus 100 decybeli, minus 80… Zakląłem jeszcze raz, póki skalometr pochłaniał wszystkie dźwięki – potem obudziłbym Viki. Wreszcie przekroczyłem zero na Skali i radio przestało pochłaniać dźwięki, a zaczęło nadawać łagodny jazz.

To, co człowiek w pocie czoła wymyśla, by uczynić zmysły poddanymi ludziom, to zaraz jeden z drugim palantem użyją do głupich żartów i podłych drwin. Niech no dorwę.

środa, 20 lipca 2011

Gromadzenie

Marek Aureliusz i Jim Uhls. „Rozmyślania” i „Fight Club”. Mimo, że dwaj twórcy nie mieli okazji się spotkać w przestrzeni, u mnie w bani się im udało. Od pierwszego zaczynając (siłą rzeczy pierwszy jest ten, od którego zaczynam, więc…):

Nie myśl o tym, czego nie masz, tak jakbyś to już miał. Ale z tego, co masz, wybierz to, co najbardziej jest cenne, i pomyśl, z jakim byś trudem się o to starał, gdyby tego nie było. A uważaj, byś wskutek upodobania w tej rzeczy nie przyzwyczaił się jej tak wysoko cenić, iżbyś miał doznać niepokoju duszy, gdyby ci jej zabrakło.
- Marek Aureliusz, Rozmyślania, księga VII

Ile tak naprawdę rzeczy materialnych potrzeba do życia? Ale tak naprawdę  p o t r z e b a. I takiego naprawdę  ż y c i a, nie wypranego ze szczęścia. Gdyby sporządzić listę, ale tak szczerze, z „potrzeba do szczęścia” i „chcę mieć”, to ile by zostało w tej pierwszej rubryce? Za ile pieniędzy? Jaka miesięczna pensja by wystarczyła do realizacji tego wszystkiego?

Do pewnego standardu łatwo się przyzwyczaić. Do jedzenia na mieście, kina, kawiarni, smakowania fajnych napojów. Kupowania fajnych ciuchów w markowych sklepach. Jeżdżenia samochodem. Do kupowania nowych książek w Empiku. Sam bardzo szybko przy stałej pensji wywindowałem „minimalne” potrzeby dużo wyżej. Po rezygnacji z ich realizacji – o dziwo – nie umarłem. Znaczy, że da się.

I  żeby było jasne – lubię fajne rzeczy. Nowe, dobrej jakości, na których można polegać. Ale fajne rzeczy kosztują. Nie pieniądze kosztują, tylko kosztują czas – wydany na zarobienie tych pieniędzy. I tutaj trzeba dokonać solidnego wyboru – na co przeznaczyć czas? Na co przeznaczyć pieniądze? Ciekawe kryterium, wzięte z „Rozmyślań” - o co bym się starał, gdyby mi tego zabrakło? O książki? Niektóre pewnie tak, większość mojej kolekcji jest dostępna w bibliotekach. Zresztą nie wracam do nich często. O gitarę? Z całą pewnością. O buty tej czy innej firmy? W sumie niekoniecznie. O laptopa? Tak. Wystarczy rozejrzeć się po pokoju.

Inne kryterium – gdybym się wyprowadzał, to co bym sprzedał (ergo – nie musiałem tego kupować), a co bym koniecznie zabrał ze sobą do nowego mieszkania?

Tylko to, co najważniejsze, warte jest naszego czasu. Ostatnio bardzo dużo gram – prawda, na nowym sprzęcie muzycznym. Ale bez wahania zakupiłbym go jeszcze raz, bo to właśnie to, o co bym się starał, co pierwsze spakowałbym do kartonu gdybym wyjeżdżał.

Jeszcze inna sprawa, że w moim rozumieniu Marek Aureliusz pisze też o przyzwyczajaniu się do ludzi, do czynności – ogólnie przyzwyczajaniu się do czegokolwiek poza własną duszą. Ale o tym raczej innym razem, jak to jeszcze mocniej przetrawię (albo prześniegokulowię [musze zajrzeć do Tokarczuk]).

Zwięzłe podsumowanie posiadania znalazłem w Fight Club:

The things you own end up owning you.
- Tyler Durden, Fight Club (swoją drogą komu przyporządkować ten cytat? Bo wymyślił go przecie scenarzysta, Jim Uhls)

Można się zatracić w pogoni za kolejnym i kolejnym. Ograniczać się, bo trzeba te „minimalne potrzeby” zaspokoić. Przecież nie będę chodził w łachmanach? Przecież nie będę jadł chleba i pił wody? Muszę pracować, bo muszę się ubrać, odżywiać, muszę mieszkać. Chcę żeby ubranie było ładne i modne, chcę, żeby jedzenie było smaczne i modne (?), chcę żeby moje mieszkanie było ładne. Więc muszę zarabiać odpowiednio dobrze. Czasem (nie zawsze) to znaczy też pracować odpowiednio dużo. A co, gdy „minimum potrzeb” jest zaspokojone? Kolejny poziom, z czasem poprzeczka idzie wyżej i wyżej. Dokąd?

Jednak jeszcze jeden cytat, jeszcze inny krąg – Paweł Czekalski, bard. O nim też na pewno jeszcze napiszę, na razie fragment „Niemania”:

Wyrzucam ubranie ostatnie me manie
teraz mnie w ciele bardzo bardzo wiele 
(...)
posiadanie bycie w stanie wiecznego nienasycenia
a przedmioty to kłopoty posiadanie stan więzienia
(..)
rzeczy posiadanie rodzi w końcu pytanie
jaki ma to sens, czy istnieje zatrzymanie?

- Paweł Czekalski, Niemanie



poniedziałek, 18 lipca 2011

sztuka Sztuce nierówna

FETA skończona – łącznie udało mi się obejrzeć sześć i pół spektaklu, także jakieś pojęcie o poziomie jest wyrobione. I w przeciwieństwie do tego przed czym Kuba mnie ostrzegał, nie było tragedii i posuchy, a wręcz warto było nakarmić oczy. Tragedia za to była w obrębie polskich teatrów, które widziałem trzy. Najpierw pozytywy, czyli zagranica.

Belgia, Francja, Hiszpania
Dwie gwiazdy dwóch wieczorów – Teatr Tol i Ilotopie. Kosztowne, ale i efektowne spektakle. Pierwszy w powietrzu – podwieszona na dźwigu wróżka w blasku reflektorów sypiąca pył nad widownią, a później ogromna konstrukcja z ośmioma kokonami, z których najpierw wyłoniły się balony lecące w niebo, później tancerki podwieszone na linach. Ewolucje nad publicznością, światła, serpentyny, zimne ognie, konfetti. Jak już sądziłem, że niczym mnie nie zaskoczą, to wyciągały kolejne atrybuty, kolejne pomysły. Sztuka wizualna w wysokim wydaniu, a na dodatek pewien kontekst głębszy. Ładne, efektowne, z pomysłem.


„Water fools” – przepiękny spektakl na wodzie, pomysłowe wykorzystanie odbić świateł, samej tafli opływu Motławy odpowiednio oświetlonej reflektorami. Efektowne pływające konstrukcje (szczególnie chomicze koło z damą u góry, na której ruch pracował biegnący w kole, zmęczony mężczyzna). Największe wrażenie zrobił na mnie pomysł utworzenia piekła na wodzie – niesamowite jak z przestrzeni wodnej można oddać atmosferę piekielnych ogni. Coś niesamowitego w warstwie wizualnej.

„A+ cosas qoe nunca te conte” to też nowatorskie zastosowania rzutników – obrazy wyświetlające wnętrze przyczepy i akcję w środku niej, rzucane na przyczepę. Kolejne ściany z materiału, mieszczące dalsze obrazy. Fabuła z humorem, z tańcem na wysokim poziomie, mimo, że w wielu językach, to odbiór był zrozumiały. Znów – w warstwie idei wizualnych, aranżacyjnych – świetnie. W przekazie mniej, może jestem oporny na głębsze myśli. Ale może o to chodzi w sztukach plenerowych (koncepcja Marysi, z którą miałem przyjemność obserwować spektakle FETYczne) – o widowisko, ucztę dla oka. Mniej o skłonienie do refleksji, o oddziaływanie na myśli, postawy wobec świata. Może to i prawda, na pewno na FECIE się to potwierdza.

Polskie natarcie
„Dziewczynki w czerwonych bucikach”… Historia ciekawa, bajka-niebajka o dziewczynce, która dumna ze swoich czerwonych bucików paradowała w nich w tę i nazad, aż zaczęła tańcować. Tańcować tak długo, aż jej nóżek nie ucięli. Bach. Fabuła ciekawa, pomysł z przedstawieniem mobilnym, toczącym się przestrzenią całego Placu Wałowego też ciekawy i odpowiedni. Wykonanie – gorzej. Może to ja nie znam się na tańcu współczesnym (nie znam się), może nie znam się na muzyce (kto wie), ale spektakl nosił znamiona wybitnie nieprzygotowanego. Na zasadzie:
- Hej zróbmy przedstawienie. Tylko stroje…
- Weźmiemy dżinsy i takie same bluzki, będzie ok. I czerwone buty.
- No dobra, a tekst?
- Wydrukuję Ci tuż przed, dam na kartce.
- Hmm… a jak będziemy przechodzić między kolejnymi scenami?
- Cośtam powyjesz do megafonu, jakieś eeeeee…. e…e….e…. Rajana z tego hit zrobiła to i Ty sobie poradzisz.
No i tak mniej więcej to wyglądało. Performance niemalże improwizowany - może taki był zamysł. Improwizacja i interakcja z otoczeniem. Może do kogoś to trafiło, mnie chybiło.

„Sąsiad” znacznie lepiej. Trudna forma pantomimy, a jednak wszystko wyraziście iż przekazem. Historia smutnego bohatera, uwięzionego w swoim mieszkaniu i obserwującego życie innych mieszkańców kamienicy. Kilka epizodów, scenek z życia różnych ludzi, różnych charakterów, a na koniec niemalże tragedia z frustracji osamotnionego bohatera. Szaleństwo czterech ścian nie tylko w mieszkaniu, ale przede wszystkim we własnej głowie. Motyw znany i lubiany, zawsze aktualny.

I perełka – „Hungriege herzen”. Nie wiem. Cały czas kołacze się pytanie „po co?”. Po co wystawiać takie spektakle. Jak słusznie zauważyła Marysia, popełniono tam wszystkie możliwe grzechy teatralne. Trzy osoby płyną po scenie – ok. Jakieś dziwo w folii – hmm. Powtórka tej sceny – znowu dziwo w folii, znowu płyną. Jakieś mazy na kamienicy wyświetlane z rzutnika. I z czasem tylko gorzej. Nie masz co pokazać – pokaż cycki. Sztuka. Przekaz. Tarzanie się po scenie przy losowych dźwiękach i trzaskach z głośnika. Malowanie sprejem okna na biało. Jakiś facet przykleja taśmę na scenie, a potem okleja nią krzesło. Symbol. Przekaz. Idea. Siedzi na krześle, tyłem do widowni. Oho, demonstracja. Kontrowersja. Koleś w czerwonych rajtuzach biega po scenie. Wiąże taśmą aktorkę, pakuje ją do siatki jak ze Stadionu Dziesięciolecia i wynosi. Filozoficzne, znamienne. Zostawia rower, ale wraca po niego w stringach i staniku. Oho, symbol. Topos. Archetyp. Facet przebrany za kobietę – najtańsza uciecha dla gawiedzi. Z czerwoną lampką jeździ w kółko na rowerze. Na koniec wykrzyczany z balkonu przekaz: „Ludzie! Chcemy miłości! Chcemy pokoju! Bądźcie wegetarianami, mięso to morderstwo! Chcemy czystego powietrza, czystej wody, nie chcemy elektrowni atomowej! Nie chcemy konsumpcji! Chcemy idei, filozofii, sztuki!”. Smutno mi było, że najpierw się pokazuje jakąś absurdalnie przerośniętą alternatywę a potem jeszcze rzuca we mnie przekazem wprost wykrzyczanym z balkonu. Jak dla mnie to nie o to w sztuce chodzi - to samo dzieło ma przekazywać treść.

Trochę jak z nowymi szatami cesarza – czasem trudno przed innymi przyznać, że się nie rozumie, więc się kiwa w zamyśleniu głową i mówi – „tak, to jest sztuka”.  Głębokie. Skoro dostało się na FETĘ, znaczy że ktoś kto się bardziej zna od nas zobaczył w tym ideę, wartość. I masa ludzi siedziała na bastionie, na ulicy przed sceną. Zostali do końca. Bo to jest sztuka.

A może w tym po prostu nic nie było? Może był to bełkot (chcesz ładnie opakować bełkot – nazwij go oniryzmem), może to była bzdura (chcesz ładnie opakować bzdurę – puść ją głośno i ładnie oświetl). Jeśli ktoś widział ten spektakl i widział tam coś, czego ja nie zdołałem, to zapraszam... Może otworzę oczy? Odmienny punkt widzenia zawsze jest ubogacający.

Sądząc po spektaklach polskich teatrów w porównaniu z zagranicznymi poważnie obawiam się o kondycję polskiej sztuki. Może nowe pokolenie teatrologów nas uratuje?

środa, 13 lipca 2011

Bilety

- Widzisz, potrzebuję pieniędzy, zobacz - podniosła mu przed oczy dwie kolorowe karteczki ściskane w ręce - choćby na głupie bilety!
- Dlaczego nie pójdziesz pieszo?
- Zwariowałeś? To…
- …pół godziny. Spacerem tak 45 minut. - dokończył za nią.
Na moment się zawahała. Miał rację, 45 minut.
- W dwie strony to już półtorej godziny. Kto ma tyle czasu, żeby   s o b i e   c h o d z i ć   po mieście?
- A gdzie się spieszysz?
- N i e   m o g ę   wszędzie chodzić piechotą, trzeba jechać po zakupy, potem do pracy… - zaczęła wyliczać.
- Po co do pracy?
- A skąd mam mieć pieniądze?! Jakoś muszę zarabiać!
- Na co zarabiać? – uśmiechnął się delikatnie. - Na bilety?
Długo się do niego nie odezwała.

* * *

Logika może i pokręcona i łatwo znaleźć w niej luki. Nie na same bilety potrzeba - bo i coś jeść trzeba, i coś ubrać, i gdzieś mieszkać. A to wszystko kosztuje. Kosztuje, tyle że nie tylko pieniądze.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Podstawowe marzenia

Nic odkrywczego na wejściu - marzenia leżą u podstaw wszystkiego A raczej dynamiczny kocioł marzeń i hierarchii wartości – bo hierarchia wpływa na to o czym marzymy, a nasze dążenia i marzenia kształtują hierarchię. Kocioł.

Wraz ze zmianą marzeń i głównych celów w życiu zmieniają się priorytety, wyznawane wartości, postawy wobec życia - czasem mocno i nie zawsze zrozumiale. Pewnie nie jakoś szybko, bo i ekspresowo szybko nie zmieniają się główne marzenia w życiu. W kotle przewala się raczej w stylu wędrówek lodowców – powoli, za to skutecznie.

I przez konflikt w kotle tak trudno innym ludziom się zrozumieć. Cały czas przychodzi mi do głowy zdanie „on życie sobie marnuje”, wypowiedziane o kimś bardzo inteligentnym, a kto nie realizuje swojej inteligencji w odpowiedniej do niej pracy za odpowiednią płacę. Czy jest jeden sposób wartościowania życia? Jeśli ktoś mądry nie ma dobrej pracy, całymi dniami robi ---cokolwiek--- to czy marnuje swoje życie? Na standardy kotła wydającego opinię pewnie tak – bo np. w jego kotle ważna jest bezpieczna pensja, wygodny dom, finansowa możliwość założenia rodziny, praca na wysokim stanowisku. A na standardy marzeń i wartości opiniowanego – to może właśnie chodzi o coś innego – co to może być?

...

"When I was 5 years old, my mother always told me that happiness was the key to life. When I went to school, they asked me what I wanted to be when I grew up. I wrote down ‘happy’. They told me I didn’t understand the assignment, and I told them they didn’t understand life." 
- John Lennon

I w porządku, póki na standardy żyjącego, a nie obserwującego go, jest wszystko ok. Kiedy przestaje się realizować własne rzeczy z kotła, to jest problem. No i jeszcze większy problem – jak się nie zna swoich marzeń i wartości - ale tego nikomu nie życzę.


Kiedyś ciężko było mi zrozumieć ludzi o innych marzeniach niż moje. Nie tych małych marzeniach, ale tych leżących u podstaw życia. W końcu kto nie chce skończyć studiów, zyskać uznania i niezależności finansowej zarabiając niezłą pensję, która pozwala na realizację planów? I naturalne - w końcu mój model życia, skoro go przyjąłem, to uznawałem za najlepszy. I nadal tak jest, tylko że teraz do tego dodaję "najlepszy - dla mnie".

czwartek, 7 lipca 2011

Ludzie nie chcą znać odpowiedzi

Są ludzie, którzy nie chcą znać odpowiedzi. Nie chcą znać rozwiązań. Wolą nie słyszeć o możliwościach jakie mają. I to nie jacyś straszni ONI, ja sam czasem tak mam.

Dlaczego nie chcą znać odpowiedzi? Bo nie wiedzieć jest łatwiej. Łatwiej oznakować problem jako „nie do rozwiązania”, „niemożliwe”, „sytuacja bez wyjścia”. To wygodne – przecież jak nie ma rozwiązania to nic się z tym nie da zrobić, więc pozostaje tylko martwić się i narzekać – to dość łatwe i nie wymagające prawie żadnych kwalifikacji. Opieczętowana „niemożliwa” sytuacja nie wymaga akcji, a nawet ją wyklucza. Można o problemie opowiadać, liczyć na współczucie i zainteresowanie, ale nie trzeba nic z nim robić.

Tylko czasem przychodzi ktoś, kto znajduje rozwiązanie i ten idealny stan równowagi niszczy. Znajduje rozwiązanie – jedno, drugie, trzecie. Pokazuje, że da się, i że to nawet nie takie trudne. Fajnie, pomocnie, konstruktywnie – tylko halo! Do tej pory nic nie musiałem robić, NIE MOGŁEM nawet bo nie było wyjścia, a teraz… Wszystko poszło w cholerę, wymówka dla bezczynności zniknęła. Skoro jest droga, to znaczy że trzeba się zabrać za robotę. Słodkie bezczynne narzekanie baj baj. A to już nie każdemu w smak. 

Rozwiązania rodzą frustrację. I wymagają wysiłku, bo teraz trzeba znaleźć kolejne CzemuNie albo dziurę w rozwiązaniu, powód dlaczego akurat ono nie zadziała. Stan usprawiedliwionej bezczynności znika bezpowrotnie, a jeszcze gorzej jak spotkamy kogoś kreatywnego i na każdy nasz powód CzemuNie znajdzie kolejne i kolejne rozwiązanie. Ależ upierdliwa osoba.

Jak często bywa, że ktoś podaje nam rozwiązania, które przecież są banalne? Tylko człowiek nie chce przyznać, że one istnieją, że można. Blokuje je, bo tak wygodniej. A tak trzeba zabrać dupę w troki i wziąć się do roboty. To w troki!


A. Jak to się dzieje, że psycholog ma problemy ze sobą, doradca finansowy z własnymi pieniędzmi, a szewc bez butów chodzi? Czemu utwory po nagraniu daje się do miksowania komuś spoza zespołu? Może (oprócz szewca) to sprawa dystansu. Trudno spojrzeć na własną osobę, na własne inwestycje, na własną muzykę, na własną firmę z dystansu. A stamtąd widać najlepsze rozwiązania, tak jak wylatując balonem (balony są wporzo) ponad wierzchołki drzew widać wyjście z gęstwiny.

A (2). Oprócz balonów to wporzo jest jeszcze Marek Aureliusz. Polecam "Rozmyślania", kawał ciekawych idei.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Legenda śmierci

W Krakowie na Brackiej nie tylko padał deszcz, ale był (jest) stary antykwariat o półwiecznej tradycji. Szczerze polecam, nie tylko dla książek, jak się okazało. Podczas freewalku trafiliśmy tam z Grubym, ja głównie w poszukiwaniu poezji - nadal trwa search dzieł Wojaczka, Bursy... ale ciężko nawet Leśmiana czy Herberta dorwać, jest jakaś tragedia. Ci co cenią poezję już mają tomy, a reszta chyba nie szuka... a może?

Tak czy siak, w antykwariacie właściciel prowadził rozmowę ze starszym panem, który zaraz wciągnął się w moje poszukiwania. Od poezji do poezji, w końcu stanęło na Baczyńskim (w końcu imię po nim zobowiązuje). Starszy pan, który przeżył w Krakowie okupację, bardzo żywo skrytykował zarówno samo Powstanie Warszawskie, jak i ruchy Małego Sabotażu i inne akcje Szarych Szeregów, twierdząc że było to wysyłanie młodych chłopców i dziewczyn na bezsensowną śmierć za nikomu niepotrzebną sprawę. Jednocześnie głęboko patriotyczny, wyznawał tę bardziej krakowską szkołę - ochrony inteligencji, "przezimowania" ludzi kultury, nauki i sztuki, zamiast wysyłania ich na front.

- Co z tego, że rwali się do walki. Martwi nikomu na nic się nie przydadzą, a ich czyny miały wręcz zerowe znaczenie militarne.

- Militarne może i tak - co jednak z utrzymaniem ducha narodu, nadziei że Polska przetrwa?

- W czasie okupacji nikt, powtarzam NIKT, ze zdrowo myślących ludzi nie wątpił, że Niemcy tę wojnę przegrają. I nie trzeba było do tego malowanych kotwic, za które młodych chłopaków rozstrzeliwano. Bo duch w narodzie i tak był, jak 123 lata nie udało się go zgasić to 6 miałoby zagasić?

Ciekawe, bardzo ciekawe spojrzenie, oczywiście wpisujące się w długotrwałą dyskusję nad zasadnością Powstania Warszawskiego. Ale wychowywany w duchu "Kamieni na Szaniec", Zośki, Rudego i Alka jako bohaterów, a nie ludzi bezsensownie narażających swoje życie, nie spotkałem nigdy kogoś z tamtych lat tak otwarcie stającego po drugiej stronie i jednocześnie podnoszącego zdroworozsądkowe argumenty. Bo jak odbudować Polskę po wojnie, jak nie przez inteligencję?

Czy jednak te akcje, zrywy, a wreszcie śmierci były zupełnie bez sensu? Czy nie lepiej byłoby przeczekać wojnę, a później zakasać rękawy i brać się do odbudowy z gruzów? Odbudowy Polski uniwersyteckiej, salonów kultury?

A jednak coś mi mówi, że nie. Że działania i śmierci symboliczne są potrzebne. Jeśli nawet nie dają przewagi militarnej. Jeśli nawet na tamte czasy duch walki w narodzie był - to pokolenia, które wychowały się na "Kamieniach na Szaniec", które karmiono bohaterami przepełnionymi miłością do Polski tak wielka, by za nią zginąć, te legendy, które są obecne i pozostaną (mam nadzieję) w świadomości Polaków na długo po wojnie - pozwalają kształtować młode umysły w miłości do Ojczyzny. Refleksja nad sensownością i rozsądkiem przychodzi później, gdy człowiek dorośnie - ale to co zadzieje się do tego czasu w umyśle i w sercu (przynajmniej w moim) kształtuje postawę do rozsądnego wykorzystania w czasie pokoju. I śmierci, o ile tragiczne i dramatyczne na dane czasy, o tyle są potrzebne by budować legendy - na pokolenia w przód.

Nie wiem, które z podejść bardziej szanuję - ułańską fantazję ginących młodzieńców czy rozsądne podejście zorientowane na odbudowę po wojnie. Oba są potrzebne i z dzisiejszej perspektywy trudno rościć sobie prawo do krytyki któregokolwiek z nich. Generalnie mocno - bo i temat mocny.