Służbowo zaliczyłem targi sprzętu sportowego w Kielcach, a
skoro Kielce, to żal nie pojechać dalej na południe… Więc w czwartek wieczorem
odnajduję się w Katowicach, szybka wizyta w sklepie, knajpie i 21:00 dworzec
PKP. Bilet w ręku, 7 godzin do pociągu. No to na miacho! Znowu poczucie, że nie
mam planu, że nie wiem co się zdarzy, ale na pewno coś. Pełna swoboda na
następny czas.
Ciekawe, jak niektóre miasta się poznaje w taki sposób
plamisty. Jest dworzec PKP, z którego wypływają kolejne strużki na linii
dworzec-sklep, dworzec-deptak, potem one łączą się miedzy sobą, ścieżki mieszają się, błąkając się ulicami zakreślamy całą plamę danego kwartału… I plama znajomości miasta rozlewa się coraz dalej i dalej, gwiaździście wokół serca dworca.
Grunt, że znalazłem się na deptaku, spotkana para wskazała
mi, że warto posiedzieć w pubie Morrison Hotel – i mieli rację. Solidny pub, gdzie
wiedzą co to gitarowe granie. Po pierwszej zamknęli, powrót na dworzec gdzie
już gnieździło się kilku podróżnych i kilkunastu meneli, którzy przysiedli na
chwilę/na noc na ławkach w poczekalni, ściskając torby z wszystkim co mają.
Zwardoń zasypany, dokumentnie. Na peronach ścieżki w
głębokim śniegu. Na ulicach koparki i wywrotki. Ludzie pod sklepem odradzają
iść w góry, ale ja zawsze muszę się sam przekonać. Transcendentalizm w takim
niższym wydaniu.
I rzeczywiście, nie ma co. Szlaki zasypane, wyjdzie się poza
główną drogę i po pas w śniegu, masakra. Wracam, spotykam radio Zet zablokowane
na drodze, wypycham ich. Jest wywiad, poleciał na ogólnopolskim paśmie, jest
sława. Za to ja jestem przekonany, że tym razem jednak warunki mnie pokonają,
nic nie zrobię w takim śniegu. Jest jeszcze opcja cofnięcia się do Rajczy,
Soblówka i tam w miarę przejeżdżonym szlakiem dojść do Rycerzowej. Tylko co
dalej? Ale nawet przesiedzieć tam weekend byłoby ok, więc schodzę do PKP.
Na przystanku pasztet, jakieś głowy i plecaki majaczą za
wałem ze śniegu. Okazuje się, że to kurs przewodnicki SKPG Kraków, też
wybierają się w góry, na Wielką Raczę. Zaproponowali, żebym się przyłączył,
czemu nie? Samodzielnie w tych warunkach niewiele bym zrobił.
Rezygnacja z wolności i swobody, czyli tego czego szukam w
wyjazdach, za cenę zrobienia czegokolwiek. Bo jak wycieczka kilkunastoosobowa,
to ani własne tempo, ani przystanki na zdjęcia, ani podziwianie gór, ani kontemplacja
ciszy.
Za to inna, zupełnie nieoczekiwana wartość. Niesamowita
wiedza, jaką udało mi się poznać dzięki kursantom. Inne podejście do gór,
znajomość granic pasm, wysokości, historii, panoram, gdzie ta rzeka płynie i z
jaką się łączy, gdzie jest jaki cmentarz. Na kursie gdańskim aż tak mocno tego
nie było czuć.
Torowanie drogi niesamowicie męczące. Dziesięciu facetów na
początku, pierwszy po 10 minutach przechodzi na koniec kolejki, zryty jak pies.
Na podejściu jeszcze częściej zmiana. Drugiego dnia drogę z Wielkiej Raczy na
Przegibek (3,5h letniego) robimy w 11h. A
potem jeszcze do Rycerzowej, na szczęście już wyjeżdżoną skiturami ścieżką. Znaki szlaków na poziomie gruntu lub pod nim,
często idziemy po rzeźbie.
Trzeci dzień to zejście z Rycerzowej, gdzie czuć potęgę
rakiet. Szymon i Karolina po polanie idą z przodu w rakietach, ja z Dominiką po
ich śladach ale i tak toniemy w śniegu po pas, czasem trudno się samemu z tego
wygrzebać. 100m a wysiłek niemożliwy. W lesie już lepiej, zbiegamy do Soblówki,
stopem do PKP w Rajczy.
Znowu Katowice, znowu kilka godzin do pociągu. Podoba mi się
to miasto, kojarzy się bardzo przemysłowo i raczej brzydko… a kamienice, a
deptaki, a klimat jest. Złego słowa nie powiem.
I zawsze coś się dzieje. Znaleziona przypadkiem Cafe Gaudi z
wystrojem w jego stylu, czekolada i przeglądanie albumu. Barcelona jeszcze
bardziej.
Na dworcu poznaję Daniela, który gra na elektroakustyku z
looperem. Mówi, że da się wyżyć z grania, jeśli tylko nie trzeba komuś
luksusów. I jeśli kiedyś będę tu z gitarą, żebym wpadł pograć razem.
Pociąg to Krzysiek z kolei, kierowca ciężarówki, jadący do
Elbląga a potem do Hiszpanii. Suszy ubrania na półce bagażowej, bo nie zdążył w
domu. Pyta, czy myłem kiedyś nogi w oranżadzie, bo woda w kiblu zamarzła.
Wychodzi z butelką Grappy, a potem zbiera pranie i przenosi się do ogrzewanego
przedziału z naręczem skarpetek, a mi dobrze w tym zimnym, mam termo na sobie.
Gdańsk, znane otoczenie, przewidywalność znowu na zwykłym
poziomie.
Większość wypadków zdarza się w domu, a przygód w podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz