- Człowiek czuje się prawdziwie samotny, kiedy ma coś takiego, czego nie powie nikomu. – powiedział w zamyśleniu, wychylając się przez barierkę. Wychylał się trochę za mocno, jak na mój gust, może po to, żeby zobaczyć fale rozbijające się na skałach pod nami. – Naprawdę nikomu, nawet rodzonej matce. Nawet najlepszemu przyjacielowi. Nikomu.
Mimo, że staliśmy w pełnym słońcu, w powietrzu ciężko wisiał
żar jawnie szydzący z sąsiedztwa morza, po jego twarzy przemknął nieokreślony
cień. Albo raczej Cień – swego czasu naczytałem się Le Guin i to porównanie
wydawało się jak najbardziej na miejscu.
- Nosisz to w sercu, a dusza wyrywa się, żeby się z kimś tym
podzielić. Ale wiesz, że to daremne. Że nikt nawet nie będzie chciał słuchać. Że
nikt nawet nie będzie chciał zrozumieć. Bo to zbyt skomplikowane. Albo czujesz, że nie masz prawa kogoś bliskiego obarczyć takim ciężarem, ciężarem swoich myśli. – wciąż wpatrywał się pusto w fale
kilkanaście metrów pod nami. Mówił do mnie, ale też na wpół do siebie. – Wiesz,
czujesz, że w tej jednej kwestii jesteś jedyną duszą w kosmosie.
Za naszymi plecami przejechał samochód, pierwszy od dwóch
godzin. Drgnąłem, ale było już za późno żeby machać. Cholerna szosa, nigdy się
stąd nie wydostaniemy.
Jay nadal był poza tą sytuacją. Zdawał się nie zauważać
naszego beznadziejnego położenia, tkwiąc pośrodku własnego wywodu.
- I to dopiero jest prawdziwa samotność. Póki masz komu
powiedzieć, nie jesteś sam.
- I jeszcze ta nadzieja. – po chwili wrócił do porzuconej
myśli. – Kiedy kogoś spotykasz, że gdy otworzysz usta, to będziesz mógł
powiedzieć. Że twoja dusza nie jest sama w tym pieprzonym kosmosie. Ale za
każdym razem okazuje się, że jest. Umarła nadzieja za każdym razem przypomina o
tym, jak bardzo samotny jesteś.
Z uwagą przejechał dłonią po metalu barierki. To znów
powróciło go do tego realnego, materialnego świata, chociaż w tym momencie
wydał mi się tu tylko gościem.
- A ty masz takie coś? – pytanie wydało mi się naturalną
konsekwencją tego co mówił, ale w momencie, gdy je wymówiłem, zrozumiałem jak
bardzo się myliłem.
- Tak, mam. – odwrócił się od morza i spojrzał pod nogi, na
przybrudzony piachem plecak. Podniósł go i zarzucił sobie na ramię.
- Idziemy? Bo nigdy się stąd nie wydostaniemy. – ruszył
wzdłuż pobocza. – Cholerna szosa.