Tym razem relacja nie zagadnieniami, a krok-po-kroku - nie ma co pozostawać w jednej konwencji. Opis trasy, informacje praktyczne, wrażenia.
Poszukiwania tego co nieuczęszczane zaprowadziły nas do
szkockiego pasma Cairngorm w Grampianach Wschodnich. Długie rozważania gdzie
jechać – zachód z oceanicznymi zatokami wrzynającymi się w ląd, najwyższym
szczytem UK Ben Nevis, czy może właśnie wschód ze swoimi pustkowiami i…
pustkowiami. W końcu wygrał wschód – właśnie przez to, że jest często pomijany
– bo kto by chciał drugi co do wysokości szczyt (skromne 1309m. n.p.m. Ben
MacDui). Cóż, wybory - wszystkiego się nie zobaczy, ale wróci się za rok.
W żarcie zaopatrzeni w Biedronce, za to w mapy dopiero w
Waterstone w Londynie. Fenomenalne mapy Ordnance Survey 1:25 000, po 8 GBP od
sztuki. Niestety, Cairngormy mieszczą nam się dopiero na dwóch takowych (Cairn
Gorm & Aviemore oraz Braemar, Tomintoul & Glen Avon). Dokładność
wyśmienita, na lepszych jeszcze nie miałem przyjemności chodzić. Dodatkowo -
aktualizowane w 2007.
Dzień pierwszy – Loch Batman
Transport pod który podczepiliśmy się z Polski wyrzucił nas
w Perth, jakieś 80 mil od miejsca przeznaczenia (Aviemore). Szybkie rozeznanie
w info turystycznej – autobus za 5 minut. ”But you won’t make it, it’s all across the town…”. My nie zdążymy? Za 5 minut siedzimy w busie, płacąc haracz w
wysokości ok. 14 GBP od osoby za ten dystans. Pomocne info – działają zniżki na
Euro 26 (20% zniżki).
W Aviemore kolejny raz do informacji turystycznej po mapkę,
zakup Scottish Butter Tablet (monstrualnej wielkości i kaloryczności krówka) i
w drogę do Glenmore. Na rozgrzewkę asfalt, po drodze Hilton – oj, zaczyna się
komercha… Przechodzimy obok Loch Morlich, w Glenmore zaopatrujemy się w
ostatnią potrzebną mapę (1:50 000 na południe od Cairngorm) i ruszamy.
Obchodzimy majestatycznie wyglądający Creag nan Gall (622
m.n.p.m.), jest już koło 18:00. Przechodzimy obok An Lochan Uaine –
błękitnowodnego jeziorka, i czujemy że znajdujemy się już w innym świecie.
Nazwy wiejące elfem i puste przestrzenie, jakie się przed nami otwierają przywodzą
na myśl najlepsze rpgi w stylu Morrowind.
Na nocleg rozkładamy się przy Loch a-Gharbh Choire, wpół
zarośniętym jeziorku ochrzczonym przez nas nazwą Loch Batman ze względu na
charakterystyczny kształt. Namioty gną się i łopoczą na wietrze, hałasując do
rana.
Słowem wyjaśnienia odnośnie gór szkockich – nie ma tam
oznaczonych szlaków. Nie ma zakazów i nakazów którędy chodzić, a którędy nie.
Nie ma schronisk, ale nie ma i zakazów gdzie nie wolno biwakować. I o to chodzi
– wolność, ale i odpowiedzialność. Sam wybierasz trasę i sam sobie jesteś
winien, gdy coś jest nie tak.
Należy tylko uważać w okresie od 12 sierpnia do 20
października – ze względu na rykowiska jeleni niektóre drogi (na południe od
Cairngorm) mogą być wskazane jako te, którymi należy się przemieszczać.
Dzień drugi – do źródeł Dee
Pociskamy od rana, głodni pierwszej góry. Szybkie spojrzenie
od stóp Carn Lochan na Beinne (692 m. n.p.m.) i już wiemy którędy się na nią
dostaniemy. Brnąc przez zarośla (wysoki mech, wrzosy i inne zielsko, bo drzew w
całych tych górach to niewiele) dochodzimy do Stac na h-lolaire, gdzie
Cairnogormy pokazują nam drugie oblicze. To już nie tylko łagodne, łyse pagóry
– to także skaliste przepaście i żleby niby w Tatrach. Na dodatek z komina
zaczyna wiać tak, że trudno utrzymać się na nogach. Jesteśmy na 700-metrach, a
wieje jak na Babiej w czerwcu (jakieś 70km/h).
Wbrew wiatrowi przez Sron a’ Cha-no wbijamy się coraz wyżej.
Omijamy Cnap Coire na Spreidhe (1150 m.n.p.m.) i docieramy do tytułowego Cairn
Gorm (1244m.n.p.m.). Do tego momentu spotkaliśmy jedną osobę, siwego Szkota
samotnie przemierzającego góry. Na Cairn Gorm jest już nieco więcej ludzi.
Wiatr też coraz potężniejszy, mimo że cała reszta składników pogody wyśmienita.
Ciskamy dalej – przez Stob Coire an t-Sneachda (1176
m.n.p.m.). Jak zdążyliście się zorientować, komunikacja i ustalanie trasy jest
stosunkowo ciężkie przy tego typu nazwach, często byliśmy zmuszeni do używania
barbarzyńskiego „Tam” i „Tędy” w miejsce pięknych gaelickich nazw.
Wielki płaskowyż za Cairn Lochan (1215m.n.p.m.) doprowadza
nas do wąwozu Lairig Ghru.
Teoretycznie w dół ma być jakaś droga, w praktyce musimy ją sobie sami wyznaczyć 300-metrowym kamienistym żlebem. Robi się deczko niewesoło, kiedy jeszcze słoncze zaczyna się chować – no ale trzeba pociskać. Zejście na dno wąwozu kończy się dwoma parami spodni porwanymi na tyłku i
niewielkim przetarciem w dnie nowego plecaka, co boli najbardziej.
Na dole docieramy do źródeł
rzeki Dee, ku uciesze odnajdujemy wiatrołap około 0,5m wysokości, za
którym gotujemy jedzenie i upychamy trzyosobowy namiot na czterech facetów.
Full gejoza, ale drugi się nie mieści, a wiater hula elegancko. Dość
powiedzieć, że stelaż w namiocie mimo wiatrołapu mam do wymiany.
W sumie trochę dyga była czy jak zacznie padać to nas nie zaleje... ale nie padało ani kroplami ani kamieniami z góry.
Dzień trzeci i czwarty – brody
W dół rzeki Dee, dolina rozszerza się. Pogoda dalej
wietrzna, zaczyna trochę się chmurzyć. Pierwszy raz (i jedyny, jak ma się
okazać) lekko kropi, ale po 20 minutach przestaje. Ablucje w potoku, hobbickie
śniadanie (za dużo żarcia na plecach nieśliśmy, trzeba było zacząć to pędem
zjadać). Spotykamy 2-3 samotnych Szkotów i dwie większe grupy – oho, tłok się
robi.
Dolina Dee jest dość popularna, ze względu na widoki
otaczających ją ścian. Szczególnie polecany jest The Devils Point (1004
m.n.p.m.), na pewno świetny widok na dorzecze. Rezygnujemy z niego jednak,
zaczyna nam się spieszyć, a poza tym schowany jest za chmurami, to i tak zero
widoków. Mocno żal odpuszczenia Devila, ale decyduję że musimy mieć i tak
rezerwę czasową. Na autobus kolejnego dnia o 12:00 nie mamy prawa się spóźnić,
bo kolejny jest o 19:00 – a o 19:00 to z Edynburga wyrusza już nasz transport
do Polski, szkoda by przegapić.
Ciskamy dalej wzdłuż rzeki, góry zamieniają się we wzgórza,
wieje nudą. Decyzja – przeprawiamy się przez rzekę i ciśniemy zobaczyć pierwszy
w trakcie wyjazdu las (istna puszcza 300 x 100 metrów).
Przygoda przeprawy, fajnie. Zaraz kolejna. I jeszcze jedna.
I zaraz jeszcze jedna. Rezerwa czasowa nam topnieje, bo każda przeprawa to
20-30 minut (buty a czasem spodnie, przejście, suszenie, talkowanie…). Dwie
godziny i robimy jakieś 2 kilometry może, słońce zaczyna się chować a my mamy
do Pitlochry (skąd autobus do Edynburga) jakieś 30-40 kilometrów.
Przekraczamy granicę zlewni i zarazem pasma. Według różnych
wersji jesteśmy albo w Atholl and East Drumochter Hills, albo po prostu w Glen
Tilt (nazwa doliny, którą ciśniemy). Krajobraz zmienia się diametralnie – żółte
trawy ustępują miejsca zielonym stokom, pełnym wrzosów i krzaczków. Robi się
kolorowo, w ostrych żlebach rosną drzewa liściaste. Przepiękna dolina, aż
trudno opisać a na zdjęcia było już deczko ciemno. Wchodzimy na teren rykowisk
jeleni, na szczęście Glen Tilt nie przeszkadza w rozpłodzie zwierzaków.
Zapada zmrok, gdy pozostaje nam jeszcze solidny kawał drogi
do Blair Atholl (przystanku przed Pitlochry). Wyciągamy czołówki i napieramy
dalej, tylko na chwilę zatrzymując się skonsumować smażony boczek z makaronem.
Koło północy dwie godziny kimy przy drodze, co by odzyskać animuszu trochę i
ciskamy do 7:00. Słońce wschodzi, a my rozkładamy maty i śpiwory przy drodze na
krótkie uzupełnienie snu.
Budzę się, gdy obok przejeżdżają strażnicy parku. Zamiast
odżegnywać nas od meneli radośnie machają do nas i jadą dalej. Zbieramy się, na
autobus z Blair Atholl do Pitlochry taki „podmiejski” za 1,60 GBP od osoby bez
zniżek – 5 mil, a potem z Pitlochry do Edynburga – ulgowe 12 GBP za 70 mil.
Co ciekawe – ceny sprzętu outdoor. O ile wszystko kosztuje
mniej więcej tyle co u nas, tylko waluta inna – 1 funt za wodę mineralną, 1,70
funta za chleb – to sprzęt outdoorowy po przeliczeniu na nasze wychodził nam
całkiem przyzwoicie.
Ogólne wrażenia – w miastach sroga, twarda architektura z
kamienia – klimat nieziemski. Ludzie przyjaźni jak chyba nigdzie – każdy
zagadywał i wdawał się w dłuższą pogawędkę. Rzadko kiedy na szlaku czy w
mieście kończyło się na zwykłym „good morning”. W górach – dzikość i wolność.
Pogoda świetna, tylko wiater hulał – ale wolę to niż deszcz. Trochę pozostaje
żal, że tak krótko i że tak mało udało się zrobić, ale szlak przetarty, mapy są
– trzeba pocisnąć jeszcze raz na dłuższe szwendanie.
A na koniec - link do wszystkich fotonów - na Picasie, razem z Londynem, Edynburgiem i wszystkim co się działo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz