Tomasz nazywał go krzewem myśli. Nie wiem, czy to jego
prawidłowa nazwa, czy znajdziecie w książce do botaniki cokolwiek na ten
temat… Ale na pewno był to bardzo dziwny okaz rośliny.
Opowiadając o jego niezwykłości mogę zacząć od tego, że
każdy człowiek w Dolinie miał jeden taki krzew przy domu. Nie mniej, nie więcej, tylko
jeden. Zaczynało się zawsze od samosiejki, gdy ktoś nowy sprowadzał się do
Doliny albo młodzi wyprowadzali od rodziców, by zakładać swoje gospodarstwo. Ot
– przy drzwiach nagle zaczynało coś kiełkować, jakby strażnik książęcych
komnat, stojący u progu z halabardą. Tyle, że w Dolinie księcia żeśmy nie
widzieli, bo tu prości ludzie.
Nikomu nie udało się rozmnożyć krzewu ponad liczbę
mieszkańców domostwa, mimo że wielu próbowało. Jasiek, Kuryłkiem zwany, stary
dziadyga mieszkający nad stawem, próbował podobno przez całe życie. I co sezon z
zerwanych owoców zakopywał nasiona w ziemi, podlewał, dbał. A na ogrodzie to on
się znał, o, jak mało kto! Ale nic z tego. I innym też próby na nic wychodziły –
po prostu, dla każdego jeden, nie mniej, nie więcej, tylko jeden.
* * *
Tomasz, gdy go zagadnąłem przez płot pewnego razu,
powiedział, że w tym roku jego owoce są cynobrowe. On wiedział takie rzeczy i znał takie nazwy kolorów, o jakich ja w życiu nie słyszałem, stąd że malował ikony dla
okolicznych cerkwi. A jak malował!
Spojrzałem na jego krzew i przed oczami zaczerwieniły mi się
pękate, okrągłe owoce. Gałęzie krzewu uginały się pod ich ciężarem. Trochę
zazdrość mnie zdjęła, przyznaję, moje w tym sezonie były nie większe od śliwek
i blade, zielone.
Tomasz zawsze chętnie się dzielił owocami, więc pokuśtykał
do krzewu, zerwał jeden najbardziej dorodny i podał mi przez płot z dobrym
życzeniem. Soczysty, słodki owoc smakował mi przez całą drogę do zagajnika.
I to była kolejna dziwna właściwość krzewu – owoce każdego mieszkańca Doliny były innego kształtu, koloru, wielkości, smaku, zapachu… Nikt nie zbadał żadnej
reguły, według której krzew obradza i od czego zależy czy są soczyste i smaczne, czy niewielkie i kwaśne.
Wchodząc do szewca minąłem dwa krzewy obok drzwi. Jeden miał
kilka żółtych, podługowatych strąków. Drugi obsypany był kiściami czarnych,
drobnych kuleczek o gładkiej i błyszczącej skórce, niby porzeczka.
Szewc siedział w ciemnym warsztacie, przez szpary w deskach
sączyły się dłonie południowego słońca, na słonecznych palcach tańczył
wzniecony kurz. Szewc ściskał w dłoni skórzany trzewik, minę miał zafrasowaną,
jak zawsze odkąd go znałem. Zawód ciężki, a pieniądz z niego nie taki, jak się
chciało. Wiadomo, czasem kto wdzięczny za uratowanie ukochanych trzewików przyniósł
pęto kiełbasy czy dwa bochny chleba w podzięce, ale to i tak mało.
Szewc swego czasu przygarnął trójkę dzieciaków po zmarłym
bracie, co zimą pod lód się zapadł. Bratowa zmarła dawniej przy połogu, więc nie miał kto
sierotami się zająć. Tak więc zawsze po gospodarstwie biegała gromadka
rozwrzeszczanych dzieciaków, a ile radości i uciechy miała ta banda! Dzisiaj chyba
poszli nad staw, gdzie im ostatnio zmajstrowałem huśtawkę na gałęzi drzewa.
Ale taką gromadkę utrzymać niełatwo, stąd szewc był
zafrasowany prawie bez przerwy. Wiele zmartwień, bo a to które się
rozchorowało, a to trzeba nową kapotę u krawcowej zamówić, a to najzwyczajniej
w świecie co do garka włożyć, żeby potem mieć co wyjąć.
Jagoda, szewcowa, młodsza od niego dobrą dziesiątką lat,
radosna była i spokoju sobie zmącić nie dawała. Kochała strasznie te wszystkie
dzieciaki, i swoje i nieswoje, co tylko mogła to by im oddała. Ze starych
szmatek szyła im zabawki i czasem sama z nimi biegała po łące, pokazując
lecznicze zioła i nieużyteczne, ale piękne kwiaty i ucząc ich nazw. A szewcowi
zawsze mawiała, że nic to, że jakoś to będzie i niech się nie martwi tyle, bo
od zmartwień to tylko broda rośnie, a pożytku żadnego nie ma.
Ale szewc taki już był, że nie mógł opędzić się od czarnych
myśli i siedział ile mógł nad robotą w warsztacie, gładząc długą brodę. Złego
słowa o nim nie dam powiedzieć!
Po kilku tygodniach i moje owoce zaczęły się czerwienić, a na
dodatek jakby jeszcze bardziej dojrzały, jeszcze większe zwisały z krzewu. Jakby tego było mało, to choć był już środek lata, pojawiło się kilka nowych małych kuleczek na
wyższych gałązkach.
Kiedy następny razem zaszedłem do Tomasza, obierał ze skóry
swoje tegoroczne cynobrowe owoce, siedząc na ganku. Obrane kładł starannie w białej emaliowanej
misie, której lata dało się odczytać w zapisie ciemnych obtłuczeń. Tomasz
zawsze z owoców robił wiele przetworów, żeby potem chodzić po sąsiadach i
obdarowywać dżemami i kompotami zamkniętymi w szkle.
Wszyscy zawsze byli mu wdzięczni, bo owoce Tomasza niezmiennie miały wspaniały smak. Na dodatek co roku miały inny kolor, czasem nawet w tym
samym roku na jednej gałęzi można było znaleźć czerwieniejące, na drugiej
niebieszczące, a na trzeciej jeszcze purpurowiejące owoce. Przedziwne to były
krzewy, jak już mówiłem.
Tomasz bez pytania wręczył mi drugi kozik, wskazał miejsce
koło siebie na kamiennych schodkach i zaczął opowiadać, kontynuując obieranie
owoców.
Jakoś tak zawsze wiadomo było, kiedy sezon na owoce krzewów
się kończył. Od pokoleń w Dolinie ludzie to wiedzieli, kiedy przychodziło św. Róży, to już był ostatni dzwon na zbieranie owoców.
Powietrze było zastałe, Doliny od dłuższego czasu nie
nawiedził wiatr. Szczególnie było to czuć u Maciejuków pod lasem, gdzie
rozchodził się kwaśny, lekko zgniły zapach. Nigdy nie zbierali oni owoców,
spadały przejrzałe pod krzak i tam gniły na ziemi, póki ich jaki przybłąkany
pies nie zeżarł. Stary właściwie nic nie robił, czasem przy sadzie komu pomógł,
ale tak właściwie to siedział cały dzień pod domem. Kiedyś był dobrym
pomocnikiem młynarza, ale nie wiem co się stało, że fach porzucił. Czasem tylko
można było go w nocy spotkać, jak szwęda się z butelczyną, którą ma Bóg wie
skąd.
Nigdy też do nikogo nie chodzili w gości, nikt właściwie nie
wiedział wiele co się u nich w chałupie dzieje. Dziwacy trochę.
Maciejukowie mówili, że z roku na rok coraz bardziej gorzkie
te ich owoce, temu nie zbierają. I rzeczywiście, kiedyś po jednym gryzie tak
mnie skręciło, że musiałem rzucić resztę psom.
- Widzi? – zapytał z satysfakcją Maciejuk. – Nie warto. Ściąłbym
to cholerstwo bo tylko ziemię wyjaławia.
Kuryłko jest! (tak może niezbyt w temat: ale gdzie hipsterzy?:p). Ładne. Bogate. Stasiuka czytałeś?
OdpowiedzUsuńHipsterzy się nie zmieścili w konwencji, ale Kuryłkę zręcznie odnalazłaś ;) dzięki! Stasiuk czytany - Taksim i Jadąc do Babadag, niełatwy w odbiorze, ale klimat (szczególnie Rumunii) niesamowity, aż chce się tego samemu posmakować!
Usuń